Turkmenia to nie jest specjalnie przyjazne miejsce. Jak okiem sięgnąć – pustynia. Wiatr zacierający ślady. Nieprzyjaźni tubylcy. Obce wojska. No i terroryści. I jeszcze polska baza wojskowa sił - a jakże! - pokojowych, leżąca sobie gdzieś na uboczu. Spokojnie. Nudno. Wóda i narkotyki na porządku dziennym. W takich warunkach ludziom do głowy przychodzą różne głupoty.
Na ten przykład można zaplanować okradzenie własnej jednostki wojskowej. Nie, nie z pieniędzy – powszechnie wiadomo przecież, że Wojsko Polskie jest biedne. Ciężko nawet wypłacić porządny żołd własnym żołnierzom służącym na obczyźnie. Ale... można ukraść ciężarówkę pełną amunicji. A potem opchnąć ją terrorystom za milion dolarów. Taka kwota, bez dwóch zdań, skutecznie podreperuje budżet domowy, być może pozwalając nawet zdobyć upragnioną kobietę. W końcu trzeba tylko znaleźć dobry powód, by zabijać...
Stara pełnego amunicji nie da się ukraść w pojedynkę. Nawet w kilka osób może być ciężko. Problemem jest oczywiście zaufanie do kolegów – w końcu okrada się własne państwo, ryzykuje więzieniem... co tam więzieniem? Życiem się ryzykuje! Najpierw więc trzeba wybrać zaufanych ludzi. Potem najlepiej wtajemniczyć ich w plan, ryzykując, że odmówią i powiadomią dowództwo. Wreszcie wybranych wtajemniczyć w szczegóły – najlepiej tylko w takim stopniu, w jakim to absolutnie konieczne. I nie informować o tym, kto wchodzi w skład drużyny – bezpieczeństwa nigdy za wiele.
Co się stanie, kiedy plan zuchwałej kradzieży zawiedzie? Kiedy okaże się, że nikt się nie chce dzielić pieniędzmi? Że dookoła sami wrogowie? Że nic nie jest takie, na jakie początkowo wyglądało?
Najnowsza książka Artura Baniewicza to sensacja wojenna pełną gębą. W roli głównej plutonowy Adam Kulanowicz, jeden z wykonawców śmiałego planu kradzieży amunicji. Nikt ważny, po prostu kolejny element całej misternie (jak się początkowo wydaje) zaplanowanej akcji. W pozostałych rolach dziennikarka z rodzinnego miasta Adama (i autora) i zarazem szkolna koleżanka Kasia Sosnowska oraz cała kupa polskich żołnierzy. To dzięki nim Baniewicz udowodni starą prawdę, że kradzione raczej nie tuczy...
Tym razem się poddaję. Zwykle brałem stronę Baniewicza i usiłowałem udowadniać (mocno upraszczając), że chaos na kartkach książki da się wytłumaczyć chaosem na polu bitwy. Chaos na kartkach? Jeśli weźmiemy pod lupę opisywane wydarzenia, okaże się, że to nie jest najlepsze słowo – tutaj wszystko rozgrywa się z żelazną konsekwencją (w sensie: nie ma mowy o akcjach typu Schwarzenegger w Commando, samotnie eksterminujący tysiące wrogów). Paradoksalnie, prawdopodobnie właśnie dlatego trudno się połapać w tym, co się dzieje. Bo żeby wszystko było jasne, potrzebna jest mapa. I dużo pionków do zaznaczania obecnej pozycji bohaterów. Jakieś znaczniki „wróg”, „przyjaciel”. Kartka z nazwiskami i imionami uczestników wydarzeń. I jeszcze schemat wozów bojowych, którymi dysponuje Wojsko Polskie (tzw. BWP). I dużo czasu na układanie tego wszystkiego w głowie i na mapie.
Nie mam czasu rysować map. Domyślanie się, co tak naprawdę się stało, doszukiwanie się faktów w strzępkach rozmów bohaterów bez wyjątkowej wyobraźni (trzeba wszystko od razu składać do kupy, łączyć z faktami, z pozoru nieistotnymi) jest praktycznie niemożliwe. Tym razem autor przesadził. Przesadził, bo skonstruował to wszystko ZBYT dobrze. Wspomniany chaos jest efektem przede wszystkim (acz nie tylko) narracji – pierwszoosobowej. W efekcie nie mamy nigdy kompletnego obrazu sytuacji, a jedynie wycinek, którego akurat doświadcza bohater. Gdy dookoła jest gorąco, a nad głową Kulanowicza świszczą kule, naprawdę trudno połapać się w tym wszystkim. Brawa za oddanie atmosfery. Krecha za pozostawienie czytelnika ogłuszonego i nie rozumiejącego, co się dzieje. Jakoś wcześniej (w przypadku innych książek autora) poprzeczka była ustawiona trochę niżej...
Być może miałem za mało cierpliwości. Bo ta książka wiele wymaga od czytelnika. Najlepiej tego, aby poświęcił jej całą uwagę.
Jedno jest pewne i nie zamierzam tego odmawiać autorowi: zna się na rzeczy. Nigdy nie widziałem bewupa, nie strzelałem z granatników ani innego śmiercionośnego żelastwa, ale bez trudu wierzę Baniewiczowi, że właśnie tak to wszystko wygląda. Jego wojna jest realna – broń waży swoje, ma odrzut, określoną niezawodność i celność. Karabin kopie. Most, na który wjeżdża ciężki czołg, ugina się. Za to duży plus. Za realia. Mam takie dziwne przeświadczenie, że gdyby znać się na rzeczy (lub wychwycić wszystkie parametry broni / pojazdów / opancerzenia etc.), naszkicować mapę, bawić się wspomnianymi pionkami itp. to wyszłoby, że autor wszystko genialnie przemyślał i zaplanował, a wydarzenia rozgrywają się tak realnie, jak to tylko możliwe. Niestety, książce napisanej w taki sposób, jak zwykł to robić Baniewicz, to nie pomaga – nie da się przecież komfortowo czytać, rysować mapę i przestawiać na niej pionki, prawda? „Procesy myślowe” naszego narratora-bohatera trochę pomagają połapać się w tym wszystkim, jednak i tak jest bardzo trudno.
Nie wspomnę już o tym, że książka się niemiłosiernie dłuży. Między innymi dlatego, że oni tam cały czas gadają. Jak nie gadają, to bohater się nad sobą rozczula, albo próbuje wymyślić, co robi przeciwnik. Niby dialogi fajnie skonstruowane (Baniewicz ma do tego ucho), ale chyba trochę przesadzone. No i ile razy – w sensie: w ilu jeszcze książkach Baniewicza - można czytać o (prawie) tym samym? Zastanawiam się, jak bardzo na ocenę Dobrego powodu... wpływają moje, że się tak wyrażę, doświadczenia z pozostałymi książkami autora (wychodzi na to, że przeczytałem wszystkie). I wychodzi mi, że bardzo wpływają. Bo tutaj znów działa utarty schemat, niewiele zmodyfikowany. Znów jakiś nieszczęśliwy, sponiewierany przez kobiety facet – tym razem nieszczęśliwie zakochany – boryka się z samym sobą i kobietą. Konkretnie: z dwoma. A jak dobrze policzyć, to i trzecią można doliczyć. Już nie mówiąc o tym, że podobnymi pojazdami, bronią, pustynią i bohaterem mieliśmy do czynienia w Afrykance.
Intryga? Pogmatwana maksymalnie. To plus, ale wtedy, kiedy autor usiłowałby pisać jaśniej. Gwarantuję, że są momenty gwałtownych zwrotów akcji, a cała książka jest tak skonstruowana, że ani przez chwilę nie ma się pewności, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Do końca też nie wiadomo, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. I komu. I szczerze powiedziawszy, po ukończeniu Dobrego powodu... dalej nie mam pewności, czy wszystko zrozumiałem.
Jeszcze jedno: ciekawie zaczyna się robić dopiero wtedy, kiedy bohaterowie wreszcie wyjeżdżają z polskiej bazy, co mam miejsce gdzieś w okolicach połowy książki. Wcześniej ani rozterki moralne bohatera ani jego miłosne podboje nie były w stanie zachęcić mnie do lektury i co rusz odkładałem Dobry powód... na półkę. Jakoś jednak dotarłem do konkretnej akcji – i poszło. Znaczy się: nie było aż tak źle. Ale dobrze zaczęło się robić chyba zbyt późno.
To dobry moment, żeby napisać o tym, co zasygnalizowałem już wcześniej: ta książka wymaga od czytelnika uwagi. Więc może sam sobie jestem winien – w końcu, znużony przedłużającym się oczekiwaniem na „skok”, przerywałem czytanie, czasem na kilka dni. To niedopuszczalne. Łatwo się pogubić. Najlepiej byłoby przeczytać Dobry powód... za jednym posiedzeniem – ale to z kolei łatwe nie jest, bo książka jest gruba. Tym samym już nie wiem: czy to ja okazałem się niedobrym czytelnikiem, czy Baniewicz niedobrym autorem?
A więc tak: niby wszystko jest na swoim miejscu, ale książka jest nudnawa, dialogi zbyt długie, akcja zbyt zagmatwana. Plus ogromne wymagania względem czytelnika. I jeszcze „baniewiczowski” schemat i takiż bohater na dokładkę. Jedynie wielbiciele wojen i militariów nie poczują się rozczarowani. Jednym zdaniem? Proszę bardzo: wolę Drzymalskiego. A wy? No cóż, sami musicie zdecydować, czy warto. ■
Twój email nie zostanie opublikowany. Pola wymagane zaznaczyłem gwiazdką (*).
Klikając [WYŚLIJ] zgadzasz się na opublikowanie wysłanego komentarza. Komentarze są moderowane. Nie zgadzasz się z tym, co czytasz - ok, ale nie bądź niegrzeczny i nikogo nie obrażaj. Jak to mówił klasyk: chamstwa nie zniese.