Czy może być coś bardziej okrutnego dla podróżnika i królewskiego odkrywcy, kiedy po 537 dniach wyczerpującej żeglugi dociera do lądu, z którego wypłynął? I nie, nie chodzi o to, że wraca w chwale: on sądzi, że właśnie odnalazł nowe, zamorskie krainy...
Wyobraźcie to sobie: szalupa jedynego ocalałego statku wyprawy przybija do brzegu, oczadzony sukcesem i na wpół obłąkany ze szczęścia kolo radośnie wbiega na ląd, wbija w piasek flagę, krzyczy z radości („niniejszym obejmuję tę ziemię...”), podnosi wzrok… Na horyzoncie dostrzega miasto, z którego wypłynął. Mało? To dorzućcie jeszcze fakt, że to wszystko dzieje się na oczach jego władcy - króla Ponduszu, Jego Wysokości Ireneusza Wielkodusznego. Infamia murowana. Śmiechom nie ma końca.
Tylko – jak to możliwe? Przyrządy pokładowe nawaliły? Nieważne: to zdecydowanie za dużo dla wyczerpanego hrabiego de La Perue. Odkrywca osuwa się nieprzytomny na ziemię. A kiedy się ocknie, będzie musiał wziąć na klatę fakt, że świat właśnie spłatał mu figla. Bo jak inaczej nazwać to, że stałe, od których oczekujemy, że są… cóż, STAŁE, po prostu stały się niestałe?
Szybkie fakty | Frankofońska seria Azymut Wilfrida Lupano (scenariusz) i Jean-Baptiste Andréae (rysunki) składa się z pięciu tomów, wydanych w Polsce w przyjemnym, wielkim formacie (240x320mm) przez dwa wydawnictwa: Wydawnictwo Komiksowe (3 pierwsze tomy) i Wydawnictwo Kurc (2 ostatnie i wznowienia pierwszych). Te pięć tomów to: 1·Poszukiwacze zaginionego czasu, 2·Niech Piękna zdycha, 3·Antropotamy Nihilu, 4·Czarne chmary, biały żagiel, 5·Ostatnie podmuchy zimy. Ostatni, finalny tom, ukazał się na ryku w październiku 2020.
Niniejsza recenzja omawia całą serię, bez zdradzania szczegółów fabuły.
Zaczniemy nietypowo, bo od świata właśnie. Seria Azymut przedstawia uniwersum, które jest wybuchową mieszanką jednych z najbardziej oryginalnych pomysłów, z jakimi zetknąłem się w świecie komiksowym. Po pierwsze, ten świat fantasy ma hopla na punkcie czasu i najróżniejszych paradoksów z nim związanych. Kiedy otworzycie dowolny z tomów tej serii, na wewnętrznej stronie okładki natkniecie się na Encyklopedię Chronoskrzydłych autorstwa jednego z bohaterów. Biomechaniczne ptaki i owady, które tam przedstawiono, to prawdziwe cudaki, wyprawiające najróżniejsze sztuczki z czasem. Jedne są tylko ciekawe, inne – śmiertelnie niebezpieczne. Przykładowo: mucha czasołówka, pasożyt czasu, która powoduje niezdolność do innych czynności, poza jej oglądaniem. Brzmi mało strasznie? Pechowcy umierali z głodu z otwartymi ustami, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Są i takie owady, które – po użądleniu – przyspieszają bieg czasu użądlonemu. Czytaj: pechowiec starzeje się w oka mgnieniu. Są i takie, które przywracają wspomnienia, pozwalają „uwięzić” w wodzie odbicie na rok (taki dziwaczny odpowiednik fotografii). I wreszcie są takie, których ściśle określone jaja mają ponoć zdolność czynienia nieśmiertelnym. A to dopiero początek.
Wybrane fragmenty Encyklopedii Chronoskrzydłych, rysunki: Jean-Baptiste Andréae
Nieśmiertelność w tym komiksowym świecie to rzecz niezwykle pożądana. Marzą o niej władcy, marzą dziwaczne freaki w pływających w chmurach mechanicznych zamkach, marzy w końcu jedna z głównych postaci naszej opowieści: niejaka Mania Ganzie, tajemnicza piękność, córka królowej Etery. Albo inaczej: spryciara, złodziejka, kłamczucha i wietrznica o wielu imionach. Sprytna dziewczyna bez specjalnego trudu uwodzi kogo tylko zechce, co znacząco ułatwia jej niecny plan. Mania marzy bowiem o wiecznej młodości i niekończącej się urodzie. I jest gotowa za to marzenie zapłacić każdą cenę. Zresztą, podobnie jak i jej urocza mamusia. KAŻDĄ cenę.
Na usługach Mania ma kilku przyjaciół – dziwoczków. Te dziwoczki to też niesamowite stworki: wykluwają się z jaj klepsydrawi, wielkich biomechanicznych ptaków. Taki dziwoczek, o najdziwaczniejszym wyglądzie (zawsze innym) i jeszcze bardziej dziwacznych umiejętnościach (zawsze innych), wyskakuje z jaja w pełni uformowany, zawsze z tym samym powitaniem na ustach: „No, dobra!”. Przyznacie, że dziwne dość.
Pozostali bohaterowie tej niesamowitej opowieści to malarz Eugeniusz, obsesyjnie wręcz zafascynowany Manią, kochający ją i nienawidzący z równą siłą. Profesor Arystydes Brelokint, naukowiec-ornitolog poświęcający się głównie badaniom chronoskrzydłych. Major Orestes Pikot, emerytowany oficer, łowca nagród. Oraz, uwaga, królik Bieguś. Pamiętacie jeszcze problemy odkrywcy de La Perue? Tego z początku recenzji? Jego morska wyprawa nie miała szans powodzenia, bo niepozorny, biały królik – dziwoczek, jako żywo przypominający tego z Alicji w Krainie Czarów, postanowił – z miłości do wspomnianej już Mani – opuścić swoją siedzibę na lodowej północy. Problem w tym, że ten królik to sam… (magnetyczny) Biegun Północny. W świecie, w którym nawigacja opiera się na kompasach magnetycznych, w którym biomechaniczne zwierzęta kierują się polem magnetycznym, okazało się to prawdziwą tragedią.
Kadr z komiksu, ilustracja: Jean-Baptiste Andréae
Widzicie to już? Azymut skrzy się od najdziwniejszych, czasem pozornie absurdalnych pomysłów. Elementy tej pokręconej układanki raczej pasują jednak do siebie i sprawiają wrażenie logicznych w tym świecie, chociaż nie zawsze łatwo określić, dlaczego. Wrócę do tego jeszcze.
Wspomniałem o wszędobylskiej biomechanice: mamy tu de facto do czynienia z tzw. clockpunkiem - technika opiera się głównie na mechanizmach kojarzonych z zegarkiem: sprężynach, większych i mniejszych zębatkach, trybikach, kółkach napędowych, wałkach. Wszędobylskie mechanizmy znajdziecie w tym świecie na każdym kroku, często w symbiozie z żywymi organizmami. Więcej nawet: tutaj nawet bogowie mogą być mechaniczni!
Pierwszą cześć tej serii wypatrzyłem kilka lat temu na targach książki w Krakowie. Kiedy sięgnąłem po niezbyt gruby album Poszukiwacze zaginionego czasu wiedziałem, że niezależnie od tego, o czym to jest, będę zachwycony. Siła tej serii drzemie bowiem w grafice – grafice, która po prostu jest przepiękna. Zachwycające kadry z kipiącą przyrodą, przepiękne pustynie, morskie klimaty, arabskie miasta, dżungla: nie ma znaczenia, co rysuje Andréae - będziesz chciał to mieć na ścianie w jakimś wielkim formacie. Wyraźne kontury, akwarele, światło w kadrach… Na deser miękkie i apetyczne krągłości panny Mani, sportretowanej w konwencji pin-up-girl, co ciekawie kontrastuje z ostrymi rysami pozostałych bohaterów. Oglądanie tych plansz to przyjemność sama w sobie. Nie mogę się też pozbyć wrażenia, że również tłumacz Wojciech Birek musiał mieć niezłą zabawę w trakcie pracy. Oryginalnych neologizmów i gier językowych jest tu przecież od przysłowiowego groma.
Wybrane plansze z różnych tomów "Azymutu", rysunki: Jean-Baptiste Andréae
Ale, ale - nie napisałem jeszcze, o czym to właściwie jest. Najłatwiej napisać, że o czasie i przemijaniu, starości, poszukiwaniu nieśmiertelności, cenie za wieczne piękno i – a może przede wszystkim – o miłości. Ale to nie jest lektura melancholijna: to komiks drogi na sterydach, jazda bez trzymanki, gdzie przygoda goni przygodę, a kłopoty zwiastują następne kłopoty. Bohaterowie podróżują po najdziwniejszych krainach – czasem razem, czasem osobno. Feeria barw, pejzaży, kolejnych niesamowitych wydarzeń i najdziwniejszych, surrealistycznych postaci nie dają chwili wytchnienia, nie mamy też specjalnie czasu zastanawiać się nad sensem przedstawionych wydarzeń. Po prostu przewracamy kolejne kartki tej pięciotomowej przygody, dając się uwieść iście barokowym światom malowanym przez Jean-Baptiste Andréae. Ilością pomysłów, które tutaj znajdziecie, spokojnie możnaby obdzielić kilka osobnych projektów.
I z tym może wiązać się największy zarzut związany z serią Azymut. Otóż tutaj właściwie wszystko może się zdarzyć, w tym rozwiązania typu deus ex machina, nie mające żadnego uzasadnienia fabularnego. Elementów tego dziwnego świata jest tak dużo i są wprowadzane z taką częstotliwością, że czujemy się jak w gabinecie osobliwości. Naprawdę mam wrażenie, że przyjemność związana z lekturą tej serii sprowadza się w pierwszej kolejności do zachwytów nad oryginalnymi pomysłami i grafiką. Czasami po prostu będzie trudno zrozumieć, dlaczego właśnie wydarzyło się to, co się wydarzyło. A czasami po prostu dojedziecie do wniosku, że w sumie to nieważne – grunt, że jest widowiskowo. Ma to przełożenie na zaangażowanie czytelnika: niespecjalnie martwię się o bohaterów, skoro pewnie zaraz pojawi się kolejny „dziwny” rekwizyt, kolejna „dziwna” postać, która ich uratuje. W tym świecie naprawdę wszystko jest możliwe – mało tego: zjawi się właśnie wtedy, kiedy będzie potrzebne. I mniejsze znaczenie ma w takim przypadku fakt, czy to rozwiązanie sensowne, czy nie, bo… tak, tutaj właściwie wszystko jest możliwe. I równie dobrze mogłoby wyglądać dowolnie inaczej, gdyby tylko autorzy tego zechcieli. I miałoby identyczny sens i może nawet taki sam skutek.
Kadr z komiksu, ilustracja: Jean-Baptiste Andréae
Na szczęście główne przesłanie serii nie zostało przytłoczone piękną grafiką i akcją. Czy naprawdę wieczne życie to wieczne szczęście? Naprawdę warto zapłacić każdą cenę za piękno, urodę i wieczność? Czy w ogóle warto żyć wiecznie? No, właśnie…
Podsumowując: bierzcie i czytajcie, zachwycajcie się rysunkami, pomysłami i wyobraźnią autorów. Mnie się podobało, ale chyba zabrakło mi w tym wszystkim jakiejś głębszej więzi z bohaterami. I rozsądnego uzasadnienia pewnych rozwiązań fabularnych, które po prostu zostały wyciągnięte jak, nomen omen, królik z kapelusza. ■
bert
Psssst!? Jesteś tu jeszcze? Może napiszesz kilka słów od siebie? Nikt jeszcze nie skomentował tego tekstu, możesz być pierwszy! Zapewniam, że nic tak nie cieszy piszącego (mnie, znaczy się), jak dobre słowo. Albo i niekoniecznie dobre. Albo każde inne... To co? Przeskakujemy do komentarzy?
Twój email nie zostanie opublikowany. Pola wymagane zaznaczyłem gwiazdką (*).
Klikając [WYŚLIJ] zgadzasz się na opublikowanie wysłanego komentarza. Komentarze są moderowane. Nie zgadzasz się z tym, co czytasz - ok, ale nie bądź niegrzeczny i nikogo nie obrażaj. Jak to mówił klasyk: chamstwa nie zniese.