Walka o siebie

Poniedziałek. Ponaglany dźwiękiem budzika wyskakujesz z łóżka i - spóźniony - gnasz do pracy. Na miejscu odkrywasz, że jest wtorek. Ale że jak to? Przespałeś cały poprzedni dzień?

Recenzja: Dni, których nie znamy, Timothe Le Boucher

Dziwne, ale od biedy da się wytłumaczyć: mieszkasz sam, może nie włączyłeś budzika, zmęczenie wzięło górę… No i ten nieszczęsny wypadek podczas przedstawienia - głowa bolała przecież cały niedzielny wieczór. Niezadowolonego szefa jakoś ugłaskasz, przyjaciele wybaczą. Wieczorem kładziesz się spać. Budzisz się w czwartek. Środa zniknęła.

Wyobraź sobie, że nagle z twojego życia zaczynają wypadać dni. Nie pamiętasz ich. Jakby tego było mało, zaskoczony odkrywasz, że wcale wtedy nie spałeś! Twoje – nie twoje ciało coś w tym czasie robiło. Nie masz pojęcia, co. To znaczy: na początku nie masz pojęcia, bo już po kilku dniach twoi zaniepokojeni znajomi odkryją, że coś z tobą nie gra. Zachowujesz się, mówisz i poruszasz inaczej, nie rozpoznajesz ich i, co chyba jeszcze bardziej przerażające, nie bardzo wiesz, kim sam jesteś. I tak co drugi dzień.

Jakaś choroba psychiczna? Zaburzenia dysocjacyjne tożsamości? Rozdwojenie jaźni? Co tu się dzieje?

Przyznaję: punkt wyjścia Dni, których nie znamy jest mocno intrygujący. Więcej: to sprytny zabieg, dzięki któremu autor będzie nas trzymał przyklejonych do kartek komiksu przez blisko 200 stron. Nie wiemy przecież, gdzie i kiedy następnym razem obudzi się bohater, co go spotkało w tym drugim „wcieleniu”, co odkryje, z czego się będzie musiał tłumaczyć i jak bardzo skomplikuje mu się życie. Pomysł na wciągającą historię jak znalazł.

I faktycznie: historia jest mocno wciągająca, nieoczywista i gmatwająca się z upływającym czasem. Alter ego bohatera chce mieć przecież własne, niezależne życie, do tego w każdym calu inne, niż „osobowość pierwotna”. Co więcej: między tymi dwoma osobowościami nie ma żadnego bezpośredniego kontaktu. To jak przejęcie ciała. Pstryk: dziś jesteś Panem A. Pstryk: jutro Panem B. Jak się domyślacie, to dokumentnie rozwala życie akrobaty Lubina Maréchala. A to przecież dopiero początek dramatu...

Fragment okładki, ilustracja: Timothe Le Boucher

Fragment okładki, ilustracja: Timothe Le Boucher

Dni, których nie znamy to zapis dramatycznej walki o siebie. Tylko… o którego siebie? Który ja jest bardziej mną? Hedonista i marzyciel czy twardy pragmatyk? Akrobata czy web designer? To zapis walki o miłość, przyjaźń, akceptację, o bycie tym, kim chce się być. Walki o chwile szczęścia. To również chwytająca za serce historia o walce z chorobą psychiczną. To opowieść o przemijaniu, wzruszająca i melancholijna, podkreślająca wartość każdej chwili w życiu. Trochę też fantastyczna, bo jej akcja kończy się gdzieś w drugiej połowie XXI wieku.

Oprócz głównego bohatera tej historii – wspomnianego Lubina - na planszach komiksu pojawiają się całkiem interesujące indywidua, a wraz z nimi – ciekawy przekrój społeczeństwa. To przede wszystkim trupa cyrkowa, której członkiem jest Lubin. Oprócz tego: homoseksualiści, twarde kobiety, czarnoskórzy, nawet kobieta z brodą. Taka ciekawa afirmacja życia w zgodzie z własnymi przekonaniami czy orientacją. Różnorodność. Bez obaw: te wątki nie są nachalne, ale też trudno nie zauważyć, że właściwie nie ma tu „klasycznych” przykładów jedynego, słusznego (jak chcieliby po co niektórzy) stylu życia. Każda z postaci drugoplanowych to żyjąca swoim życiem osobliwość.

Grafika w komiksie to niespecjalnie moje klimaty. Uproszczona kreska, czasem trochę mangowa 1, czasem niechlujna, płaskie rysunki, niespecjalne kolory. Najładniejsza w całym komiksie jest okładka. Pewnie możnaby powiedzieć, że taki kontrast między „dziecinnymi” rysunkami, a poważną treścią nadaje dodatkowego uroku dziełu Le Bouchera, ale… nie. Taki styl rysowania bardziej mnie odstrasza, niż przyciąga do lektury. Krótko mówiąc: graficznie szału nie ma, ale zarówno pomysł, jak i sposób, w jaki opowiadana (i zakończona) jest historia z nawiązką rekompensują ewentualne niezadowolenie z formy.

Wybrane plansze komiksu, rysunki: Timothe Le Boucher

Bez dwóch zdań jest to bowiem świetna powieść graficzna, jeden z najlepszych komiksów psychologiczno-obyczajowo-fantastycznych, jakie przyszło mi czytać. Nie mogłem się oderwać od lektury. Jestem zachwycony i polecam bez zastanowienia. Gdyby nie grafika, która nie przypadła mi do gustu, pewnie oceniłbym na szóstkę. ■

PS. Podoba mi się polskie tłumaczenie tytułu komiksu, nawiązujące do piosenki Grechuty. W innych językach są to bardziej oczywiste tłumaczenia francuskiego Ces Jours Qui Disparaissent – zwykle po prostu „dni, które znikają” czy „utracone dni”.

bert

Psssst!? Jesteś tu jeszcze? Może napiszesz kilka słów od siebie? Są już pierwsze komentarze, z pewnością będzie Ci raźniej. Zapewniam, że nic tak nie cieszy piszącego (mnie, znaczy się), jak dobre słowo. Albo i niekoniecznie dobre. Albo każde inne... To co? Przeskakujemy do komentarzy?

/ przypisy /
  1. Wśród autorów, którzy inspirują Le Bouchera, są Tezuka, Otomo, Urasawa, ale także Manara.  ↩

Poprzednia recenzja„Jazda bez trzymanki”
Następna recenzja„Gabinet osobliwości”
2 komentarze
Nuk
Wysłano 19 czerwca 2022 o 20:00

Komiks został mi polecony przez Pana na stanowisku Pyrkonowym, w odpowiedzi na prośbę polecenia jakiegoś tytułu. Wraz z kolegą obydwoje się zgodzili, że to tytuł zasługujący na lekturę. Miałam co do tego wątpliwości, ale mieli rację. "Dni, których nie znamy" jest komiksem, który zostanie w pamięci na długo po lekturze. Osobiście, mnie kreska nie odrzuciła tak bardzo, to prawda, miałam nieco niedosytu, ale potrafię też docenić ciekawe lecz subtelne zastosowanie światła, jak i to że pomimo tej prostoty nigdy nie było kadru, który nie byłby czytelny i przejrzysty. Z kwestią fabularną zgadzam się z autorem powyższej recenzji. Zdecydowanie pozycja warta doświadczenia. :))

bert Autor
Wysłano 21 czerwca 2022 o 17:19

Cieszę się, że powieść graficzna Le Bouchera przypadła Ci do gustu. W ostatnim czasie Non Stop Comics wydało "Pacjenta" tego samego autora. Przeczytałem i... cieszę się, że "Dni, których nie znamy" był moim pierwszym kontaktem z tym francuskim twórcą. "Pacjent" wcale nie jest specjalnie zły - w mojej ocenie jednak zabrakło mu tego nieuchwytnego "czegoś", co z kolei mają "Dni...". Wiesz - przeczytałem, odłożyłem na półkę i nawet niespecjalnie pamiętam, o czym to było. "Dni..." natomiast zostają w głowie i nie dają spokoju.

Dodaj komentarz

Twój email nie zostanie opublikowany. Pola wymagane zaznaczyłem gwiazdką (*).

Klikając [WYŚLIJ] zgadzasz się na opublikowanie wysłanego komentarza. Komentarze są moderowane. Nie zgadzasz się z tym, co czytasz - ok, ale nie bądź niegrzeczny i nikogo nie obrażaj. Jak to mówił klasyk: chamstwa nie zniese.

Poprzednia recenzja„Jazda bez trzymanki”
Następna recenzja„Gabinet osobliwości”