Dostarcza pozytywnych wzruszeń

Wywiad z autorem sagi o czarnokrążcy Debrenie, której siódma księga pod tajemniczym tytułem "Gdzie księżniczek brak cnotliwych" się ukrywa, czyli poważne i mniej poważne rozważania nie tylko o pisaniu ksiąg wszelakich, ale również o fantastyce, wirusach, Debrenie z Dumayki, wiedźminie Geralcie i miłości, ku uciesze gawedzi spisane.

Artur Baniewicz (ur. 1963 r.) mieszka w Stargardzie Szczecińskim i jest z zawodu inżynierem budownictwa lądowego. Jest też pisarzem, o którym wiadomo zaskakująco niewiele. Być może jest to spowodowane faktem, że Smoczy Pazur - pierwszy tom wyśmienitych opowiadań o magunie - ukazał się zaledwie 1,5 roku temu. Był to zarazem debiut książkowy autora. Miesiąc później ukazały się dwie powieści sensacyjne - Drzymalski przeciw Rzeczpospolitej i Góra trzech szkieletów.

Postanowiłem ten stan rzeczy zmienić i przeprowadziłem, o ile mi wiadomo, pierwszy oficjalny wywiad z autorem. Wywiad miał, z konieczności, formę blisko trzydziestu pytań, które - dzięki uprzejmości wydawnictwa Supernowa - udało mi się przekazać Arturowi Baniewiczowi. Wkrótce nadeszła odpowiedź. Zapraszam do lektury.

Robert 'Bert' Siata: Z Pańskiego CV wynika, że posiada Pan umysł ścisły. Jak to się stało, że inżynier budownictwa lądowego sięgnął po pióro (czytać: klawiaturę) i zaczął pisać literaturę, powiedzmy, rozrywkową? Odskocznia od matematyki i obliczeń?

Artur Baniewicz: Od zawsze lubiłem czytać coś takiego, a w PRL-u oferta była na tyle uboga, że wyczytałem cały zasób stargardzkiej biblioteki (mówimy o sensacji, fantastyce, batalistyce itp., czyli powieściach z akcją, a nie samą głębią, dostępną głównie autorowi i krytykom). Z zakupem nowości też było krucho - ceny przystępne, ale towar spod lady. Pozostawało napisać sobie samemu jakąś atrakcyjną historię. Co próbowałem robić. Hobbystycznie, w nielicznych wolnych chwilach studenta poważnego kierunku.

Czytywałem wówczas "Fantastykę" i użalania ówczesnych autorów, którzy lali kubły zimnej wody na głowy potencjalnych naśladowców, wyjaśniając, ile lat trwa w polskich realiach cykl produkcyjny książki. Wyglądało to na tyle zniechęcająco, że przez myśl mi nawet nie przyszło, by kiedykolwiek cokolwiek próbować wydawać. Pisałem sobie ot tak, dla własnej frajdy, do szuflady. Zresztą, mozolnie mi to szło i taka rozwleczona na weekendowe doskoki praca sprawiała, że zdążyłem się znudzić każdą rozpoczętą historyjką, nim dobrnąłem do końca. Albo po prostu miałem lepszy pomysł. Albo mi się przestawało podobać to, co już napisałem.

Potem przyszedł rok 1990, otrzymałem dyplom inżyniera, zacząłem szukać pracy, no i trafiłem na okres gigantycznych redukcji w budownictwie. Nikt nie chciał zatrudniać absolwentów - przynajmniej bez stosownych znajomości. Dla niewtajemniczonych: bez praktyki, tak jak lekarz bez stażu czy prawnik bez aplikacji, taki facet z gołym dyplomem niewiele mógł sam zwojować.

Zaczepiłem się więc (znajomości) przy produkcji okien plastikowych (pionierska wówczas działalność), no i jakoś utkwiłem. Na tak długo, że stopniowo wywietrzała mi z głowy cała budowlana wiedza i w którymś momencie sam siebie uznałem za niegodnego budowania domów dla żywych ludzi. Inna sprawa, że po dziś dzień, w okresach, gdy bywam zarejestrowanym bezrobotnym, co przydarza mi się notorycznie, nie otrzymałem ani jednej oferty - w branży nadal jest krucho. Tak więc literatura stała się dla mnie wprawdzie odskocznią, ale nie od obliczeń, bo tych zbyt wiele przy oknach nie ma (mowa o całkach i takich tam, nie prostych rachunkach). Jako bezrobotny miewałem też więcej czasu, mogłem intensywniej ćwiczyć pisanie i w końcu mnie samemu zaczęło się podobać to, co wychodzi spod pióra. Praca podobała mi się z kolei coraz mniej, zaryzykowałem więc i ją rzuciłem, by spróbować żyć z pisania. Chyba okazałem się zbytnim optymistą, ale cóż, czas pokaże - może przynajmniej jakoś przetrwać się uda. Polski rynek jest żałosny z punktu widzenia autora. Ponieważ jednak potrzeby życiowe mam skromne, na razie jakoś sobie radzę i liczę na to, że kiedyś będzie lepiej. Tak jak wszyscy chyba.

Podsumowując: pisanie jest dla mnie obecnie pracą, bo innych dochodów nie mam. Przedtem było odskocznią.

R'B'S: Trudno znaleźć informacje o Pana osobie, chociaż informatorzy donieśli, że od czasu do czasu spotyka się Pan z czytelnikami. Pisze Pan świetną prozę, a jednak niewiele się o Panu mówi, nie jest Pan szerzej znany. Dlaczego? Woli Pan zachować anonimowość?

AB: Pod słowem "informacje" redaktor internetowego pisma rozumie wiadomo co. A ja, trochę także ze względów oszczędnościowych, nie podłączyłem się póki co do sieci. Nie mam też w pobliżu znajomych na tyle dobrych, by przesiadywać przy ich terminalu i gawędzić z czytelnikami. To po pierwsze.

Po drugie, boję się wirusów: sam sobie już raz wykasowałem ładny fragment jednej z powieści i przeraża mnie myśl, że jakieś paskudztwo mogłoby wyczyścić mi dysk z efektów, dajmy na to, miesięcznej pracy. Niby można drukować, zapisywać na dyskietkach, ale to wymaga systematycznego podejścia, dyscypliny, a z tym miewam problemy. Zresztą w końcu ktoś wymyśli wirusa, który i dyskietki załatwi. No i chyba najważniejsze: znając siebie obawiam się trochę, że kupiłbym sobie cholernie skutecznego złodzieja czasu. Już gra potrafi odciągnąć mnie od pracy na wiele dni, a cóż dopiero mówić o pogaduszkach z coraz liczniejszymi, siłą rzeczy, znajomymi poznanymi w sieci. To tyle o anonimowości internetowej.

Co do tej bardziej klasycznej (prasa, media elektroniczne): nie ode mnie zależy, czy redaktorzy wspomną o jakimś facecie z małego miasteczka (przepraszam ziomków ze Stargardu). Wywiady fajnie się robi, kiedy autor jest pod ręką i wpada do redakcji na pierwszy telefon.

Jeśli natomiast chodzi o brak kontaktu z żywymi czytelnikami... Nie uważam się za typowego pisarza-fantastę. Może się mylę, ale chyba większość naszej pierwszej ligi wybrała specjalizację i piszą fantastykę z powołania. Ja nie. Równie mocno ciągnie mnie w różne inne strony. Jako czytelnika też. Na konwenty za własną kasę jeżdżą autentyczni entuzjaści gatunku, też zresztą nie wszyscy. Mnie wysyła wydawnictwo, a ponieważ chyba i im się nie przelewa, wysyłają rzadko i nie za daleko. Poza tym istnieję jako nazwisko w świadomości czytelnika zbyt krótko, by liczyć, że kiedy już gdzieś pojadę, znajdzie się choć paru rozmówców. Ostatnio zaliczyłem empiki w Koszalinie i Poznaniu - i było trochę krucho pod tym względem.

A co do anonimowości... Prawdę mówiąc nie zależy mi na tym, by ludzie rozpoznawali mnie na ulicy. Więc może to trochę i to. Może za mało się staram z własnej strony.

R'B'S: Czy sięgając za pióro nie obawiał się pan dobrze ugruntowanej konkurencji? Fantasty w Polsce to przecież przede wszystkim Sapkowski, Anna Brzezińska, Pacyński ze swoim cyklem Sherwood, jest wreszcie silny Kres i Piekara ze swoim inkwizytorem...

AB: Nie obawiałem się. Głównie dlatego, że redaktorzy z dawnej "Fantastyki" (lata osiemdziesiąte) skutecznie wbili mi do głowy tezę "fantastyka to getto, z tego się nie da wyżyć ani dorobić sławy, nikt nas, kurczę, nie lubi". Uznałem, że skoro już próbować kariery w tym zawodzie, to raczej w "poważniejszej" branży: literatury sensacyjnej. Tak na chłopski rozum, więcej ludzi to czyta. Wiem po własnej rodzinie: "Górę trzech szkieletów" i "Drzymalskiego" zaliczyli wszyscy, a do Debrena zdołałem namówić tylko młodzież (czyli tych przed czterdziestką). Nie przymierzałem się więc do konkurencji z Sapkowskim czy Kresem, a o Brzezińskiej i Pacyńskim nawet nie słyszałem - to była połowa lat '90. Moimi rywalami mieli być Amerykanie - to oni tworzą w gatunku "nasi chłopcy w mundurach dają w dupę różnym takim".

Odmiana sensacji, która mnie najbardziej pociąga, ociera się możliwie mocno o wojskowość, a czegoś takiego, przynajmniej wówczas, chyba w Polsce nie pisano. No, powiedzmy że incydentalnie. Na tym poletku czułem się, i nadal czuję, dość pewny siebie. W wojowaniu Amerykanie są od nas lepsi - myśliwiec kosztuje - ale już w pisaniu o interesującej wojnie... Nasi żołnierze mają ten walor, że to im ktoś może nakłaść w cztery litery na jakiejś fikcyjnej wojnie, a przecież w literaturze nie chodzi o to, by bohater zwyciężał z rękami w kieszeniach, zaś czytelnik z góry znał wynik. Bajzel w wojsku i klęska bywają malownicze, a jakiż to amerykański autor odważy się napisać o niedociągnięciach i porażkach w najlepszej armii świata. Czytywałem w swoim czasie namiętnie historie tego typu, jednak przyznam, że mnie w końcu znudziły swą przewidywalnością. I to mimo tego, że pod względem znajomości realiów najnowszej techniki pewnie co niektórym nie dorównam.

Myślę, że mam do zaoferowania czytelnikowi coś więcej.

No, a konkurencja z naszymi fantastami... Tak wyszło przypadkiem. Sapkowski zabił Geralta (oby z piekła za to nie wyszedł), a ja kończyłem powieść sensacyjną, zaczynałem rozglądać się za wydawcą i pomyślałem, że debiutant z jednym opowiadaniem na koncie będzie się wydawał poważniejszy od debiutanta totalnego. Trochę więc z żalu, trochę z wyrachowania, napisałem "Grzywnę i groszy siedem" [jedno z opowiadań później wydanych w zbiorku Smoczy Pazur - przyp. R'B'S]. Miało być krótkie, do "Nowej Fantastyki" (rok 1999 bodajże, jej najnowszy wielki konkurent "SF" jeszcze się chyba nikomu nie śnił). Nie wyszło krótkie, nawet nie próbowałem posyłać. Postanowiłem napisać drugie, spełniające normę. Wyszło dwa razy takie jak pierwsze. Spróbowałem z trzecim - to samo. W końcu uzbierało się tego na książkę, i to tak grubą, że też nie na debiut. "W połowie drogi", które pierwotnie kończyło zbiór posłany do Supernowej, w ostateczności wypadło z pierwszej książki - bo to praktycznie mikropowieść. I tak, trochę niechcąco, zadebiutowałem jako fantasta.

Teraz piszę na przemian, raz o Debrenie, raz dla wydawnictwa WAB o współczesnych Polakach z karabinami, więc nawet jeśli czuję respekt wobec konkurentów, pocieszam się myślą o większej wszechstronności.

R'B'S: Czy do tego, aby sięgnąć po pióro, potrzeba odwagi?

AB: Chyba potrzeba. Nawet jeśli ktoś ma posadę (czyli pewny dochód) i tworzy w wolnych chwilach, musi się liczyć z miażdżącymi recenzjami. Wydaje mi się, że piszę co najmniej przyzwoicie, a też już parę takich czytałem. Poza tym człowiek uchodzi za mało poważnego - przynajmniej przed debiutem, póki ktoś go nie doceni i nie zgodzi się wydać. To też stresuje. Łatwiej o porażkę niż sukces, a porażki bolą.

R'B'S: Jak zostaje się pisarzem? Czy byłby Pan w stanie określić, podobnie jak robił Kres w Fenixie i obecnie robi w ScienceFiction, albo Pilipiuk w Fahrenheicie, jakieś podstawowe zalecenia dla adeptów tej trudnej sztuki? Czy w ogóle istnieją jakieś wytyczne?

AB: Opowiedziałem o swojej drodze - tworzyć z musu, żeby móc czytać coś sensownego - ale to dziś raczej nie do powtórzenia, chyba że ktoś jest z kompletnego zadupia, nie ma ani biblioteki pod bokiem, ani pieniędzy na książki (no, o to akurat łatwo). Bez czytania wcześniej, i to w sporych ilościach, chyba się zresztą nie da. Nie wiem, naprawdę. Na pewno kogoś musi to bardzo mocno ciągnąć. Może trzeba mieć niedosyt, dojść do wniosku, że w serwowanych przez innych daniach czegoś brakuje, że proporcje są nie takie i samemu, dajmy na to, napisałoby się więcej o strzelaniu, a mniej o myśleniu (czy na odwrót). Raczej potrzebna jest odrobina talentu. Ale tak w ogóle: mądrzejsi ode mnie wałkowali ten temat, i też się nie zgodzili, w wyniku czego zostaje się dobrym pisarzem. Inna sprawa, że najpierw trzeba by zdefiniować, kto to taki ten dobry pisarz.

R'B'S: Czyta pan współczesną fantastykę? Czy ma Pan jakiś ulubionych autorów (polskich w szczególności) - poza Sapkowskim, oczywiście :) ?

AB: Fantastyki czytam mało. Nie, żebym nie chciał: zaczęło się od braku forsy na zakup nowości. A tego akurat gatunku biblioteki (nasze przynajmniej) wyraźnie nie lubią. Nie ma prawie nic, a jak już, to z darów czytelników, jakiś trzeci tom sagi, który nieraz nawet fajnie wygląda, ale który tylko narobiłby apetytu, gdyby okazał się dobry. To pierwszy problem.

Drugi: chyba jestem już za stary i preferuję tę trochę przykurzoną SF, gdzie jest kosmonauta Pirx ze śrubokrętem, wredni kosmici z mackami pełnymi laserowych spluw i temu podobne, swojskie elementy. Proste, materialne, namacalne, zrozumiałe. Męczy mnie nadmiar wirtualnej rzeczywistości, ludzie o możliwościach, o jakich nam się nie śni. Generalnie mówiąc: świat, w którym czuję się zbyt obco, by jakoś utożsamić się z problemami bohaterów.

Ulubieni autorzy? Mogę śmiało napisać, że Lem, Zajdel i inni "emeryci". O współczesnych kolegach po piórze wolę się nie wypowiadać, a już zwłaszcza krytycznie. Nie wypada; zdrowa zasada powinna być taka, że autorzy piszą książki i wara im od recenzowania. Z braku zawodowych krytyków w tej branży dopuszczam, by pisali o przekładach, ale ocenę twórczości rodaków powinni zostawić innym. Nawet gdyby miało się do sprowadzać do lakonicznych stwierdzeń "podoba się, nie podoba się". Zresztą jestem skandalicznie nie na bieżąco, powstało pewnie sporo wartościowych rzeczy, których w ogóle nie czytałem. To zresztą też jeden z powodów, dla których nie bywam na konwentach: wstyd jechać i wyjść na największego ignoranta spośród obecnych.

R'B'S: Kiedy rozpoczęła się Pana fascynacja fantastyką? Czy fantastyka oznacza dla Pana jedynie fantasty, czy interesuje się Pan również sf?

AB: Miałem ze 12 lat i pani w bibliotece dała mi "Dzień tryfidów". Chyba wtedy, chociaż być może także coś wcześniej w telewizji. Jako czytelnik wolę SF i prawdę mówiąc nie bardzo rozumiem, dlaczego fantasy wrzucono z nią do jednego worka. Pierwsze, nieudane próbki mojego pisania to właśnie opowiadania SF. Jak wspomniałem, Debren to takie trochę nieplanowane dziecko. Wpadka. Ale w takich dzieciach rodzice też się potrafią zakochać i czasem na następne, zaplanowane, nie bardzo już sobie mogą pozwolić. Chodzą mi nawet po głowie pomysły na powieści SF, wbrew pozorom jednak nie piszę tak szybko, by wystartować w trzeciej z kolei dziedzinie. Wojsko Polskie i Debren trochę mnie przyblokowali. Może kiedyś.

R'B'S: Niektórzy uważają, że literatura fantastyczna względem głównego nurtu to literatura niszowa, drugiego gatunku. Co pan o tym sądzi?

AB: Jako co najwyżej umiarkowany entuzjasta SF oświadczam uroczyście, że tylko idiota może podtrzymywać taką tezę. Fabuły rozgrywające się w rzeczywistości wykreowanej są z definicji bardziej wartościowe od historii realistycznych, ponieważ w ich ramach porusza się WSZYSTKIE problemy, o których traktuje główny nurt - plus te, o których ów nurt nie traktuje, bo gdyby zaczął, stałby się fantastyką. Większe jest lepsze od mniejszego - to proste i oczywiste. Mówię oczywiście o możliwościach, nie o statystycznych realiach, bo tych nie znam. Być może pod szyldem fantastyki spłodzono więcej chłamu (choć i w to wątpię, bo najgorszy nawet autor SF musi się jednak trochę wysilić i wymyślić coś, czego jeszcze nie ma, a nie, przykładowo, bełkotać o widoku z okna własnej sypialni), ale to przecież żaden argument. Potencjał jest większy, i to się liczy.

R'B'S: Pański cykl o magunie to, moim zdaniem, murowany kandydat do nagrody Zajdla. Co sądzi Pan na temat tej nagrody?

AB: Podoba mi się patron, lubię jego książki. Choćby dlatego miło by było załapać się chociaż na poważnie nominowanego do nagrody. Ignorant ze mnie i nie wiem, kto daje, na jakich zasadach, kto dostał i czy słusznie. Wiem tyle, że nagroda jest bardzo prestiżowa.

R'B'S: Skąd biorą się pomysły na teksty? Natchnienie czy trudna praca rzemieślnika? Jak wygląda Pana praca nad tekstem?

AB: Natchnienie rzemieślnika. A z pomysłami bywa tak różnie, że trudno to podciągnąć pod jakiś wspólny mianownik. "Pogrzeb czarownicy", przykładowo, napisałem tylko dlatego, że potrzebowałem ładnego tytułu do tomu drugiego, na który pierwotnie miał się składać wypchnięty z tomu pierwszego tekst "W połowie drogi". Tytuł jest adekwatny do treści, zbrodnią byłoby zmieniać, ale cóż to za tytuł dla książki fantasy? No i, jeśli dobrze kojarzę, coś takiego już było - Petecki bodajże. Wspólnie z szefem Supernowej, Mirkiem Kowalskim, wpadliśmy więc na genialny pomysł, by dodać do tego krótkie opowiadanko. Zacząłem od tytułu, wymyśliłem czarownicę, no i poszło.

Zazwyczaj jednak zaczynam gdzieś przed telewizorem lub nad gazetą. Coś mnie wkurzy (w polityce naturalnie), chcę skomentować, ale nie wprost, tylko istotę zjawiska, zaczynam kombinować - i jakoś się to układa w głowie. Zwykle potem efekt końcowy ma niewiele wspólnego z pierwotną tezą wiodącą, bo tekst wymyka mi się z rąk. "Góra trzech szkieletów" miała być okazją do skomentowania wojen w Jugosławii, a wyszedł chyba bardziej batalistyczny romans (pocieszam się, że raczej dobry). "Drzymalski przeciw Rzeczpospolitej" - próba uzmysłowienia wszystkim powtarzającym, jak bardzo jest lepiej, iż niektórym jest gorzej, i to aż do tego stopnia.

Generalnie: najpierw jest jakaś myśl do przekazania, chęć podzielenia się swoją opinią, a potem dorabianie do tego stosownego bohatera i fabuły. W nadmiarze serwowanych czytelnikowi atrakcji często owa myśl ginie, blaknie, ale - przynajmniej dla mego dobrego samopoczucia - musi być. No, prawie zawsze. Bo na przykład epizod, w którym Debren poznaje Lendę miał służyć właśnie temu: by się poznali w jakichś niezwykłych, niebanalnych okolicznościach. Wielka filozofia za tym nie stoi, chociaż gdyby ktoś chciał na podstawie opowiadania bronić tezy o szkodliwości tłumienia naturalnych ludzkich instynktów, to pewnie miałby wdzięczny materiał.

Praca nad tekstem? Piszę, kiedy mam akurat w sobie dość wiary w to, że wychodzą mi niezłe kawałki. Może to być poranek lub wieczór, zwykle staram się stukać w klawisze codziennie, po parę godzin, zdarzają się jednak wielodniowe przerwy. Nie mam przekonania, więc robię sobie wolne. Niby mógłbym pisać, ale...

W moim przypadku tak chyba właśnie wygląda natchnienie. Pomysł zwykle jest wcześniej, nauczyłem się nawet brać się w cugle i pisać na wstępie szkice całości - to pomaga nie zrobić opasłej powieści z planowanego opowiadanka - w danym momencie potrzebuję jednak wiary w dobrą jakość tego, co tworzę. Gdy wiara się chwieje - pauza. Rzemieślnikiem trudno więc mnie chyba nazwać.

R'B'S: Skąd wziął się Debren z Dumayki? Czy postacie w Pana literaturze mają swoje odpowiedniki w rzeczywistości?

AB: Debren wykluł się z trupa pewnego wiedźmina. Zafascynowała mnie konwencja, którą posłużył się Sapkowski, chciałem spróbować, czy potrafię napisać coś zbliżonego stylem. Nie chciałem, by zarzucono mi totalne naśladownictwo, więc wymyśliłem pacyfistę-nieudacznika. Nie, żeby z Geralta był taki tępy Conan, co to wszystkich chlasta - ale jednak po miecz sięgał zawodowo, no i był urzekająco skuteczny. Skoro zerżnąłem od mistrza styl - od początku przyznając się zresztą do tego - podjąłem przynajmniej próbę stworzenia możliwie odmiennego bohatera. Całkiem odmienny nie mógł być, bo ostatecznie Geralta kochamy za to, że myślał, miewał wątpliwości, stawał po stronie mającej więcej racji, choć mniej siły przebicia. Tacy mają być pozytywni bohaterowi i podobieństw nie da się uniknąć.

A co do odpowiedników w rzeczywistości... Żadnego czarodzieja ani księżniczki osobiście nie znam. Składam bohaterów z cech, które w przyrodzie występują, ich poglądy i zachowania pewnie podpatrzyłem wcześniej tu i tam, ale kiedy się pisze książki z natury bardzo sensacyjne (bądź fantastyczne), trudno o wiarygodny pierwowzór. Mało kto zniósłby takie traktowanie przez los. Postaci negatywne też nie są brane wprost z życia: żywych drani zwykle po prostu nie lubię, a tym książkowym muszę często przydać trochę racji, uzasadnić popełnianie łajdactw. Każda prawda leży zwykle gdzieś pośrodku i pisarz ma obowiązek przypominania o tym przy każdej okazji. Zresztą cykl o Debrenie ma być zabawny i nawet najwięksi dranie mają tu i tam skłonić czytelnika do uśmiechu, a nie zgrzytania zębami.

R'B'S: Czy nie obawia się Pan powielenia schematów i wtórności, przecież fabuł fantasty jest już cała masa? Czy trudno wymyślić nowy świat? Oryginalnych bohaterów?

AB: Miłe pytanie, bo pozwala mi bardziej elegancko wytłumaczyć się z nieznajomości utworów konkurencji. By nie powielać, po prostu nie czytam. To żart, ale nie do końca. Naprawdę jest trochę sensu w takim podejściu.

Kiedy posłałem do wydawnictwa "Pogrzeb czarownicy", Mirek Kowalski powiedział "fajne, tylko ten kawałek z samochodem trochę zbyt wprost z Sapkowskiego". Nie miałem pojęcia, o czym mówi, bo udało mi się i mimo długiego wahania nie zakupiłem "Coś się kończy, coś się zaczyna", w której to antologii, obok paru znanych mi opowiadań, było "Zdarzenie w Mischief Creek". Jest tam taki krótki żart na temat braku perspektyw rozwoju pojazdów kołowych w dzikiej puszczy, która dużo później miała się stać kolebką USA. Gdybym odżałował wtedy w księgarni te parędziesiąt złotych (za jedną trzecią książki, bo resztę miałem porozrzucaną po innych zbiorach i czasopismach), pozbawiłbym sam siebie moralnego prawa do dużo dłuższego, niż Sapkowski (i bardziej uzasadnionego okolicznościami) żartowania z wehikułu Wilbanda. A tak - z czystym sumieniem mogę powtarzać, że sam na to wpadłem. Czyli czasem ignorancja popłaca.

Co się zaś tyczy nowego świata… Trudno taki wymyślić i dlatego stworzyłem sobie Viplan. Wystarczyło obrócić mapę na lewą stronę, przetworzyć parę nazw (bądź skojarzeń z nazwami), zmiksować historię paru epok i paru narodów - i gotowe.

Z bohaterami jest trudniej, ale ja wcale nie jestem pewien, czy ci moi są dostatecznie oryginalni, więc nie będę się wymądrzał w temacie.

R'B'S: Jakie pomysły zaczerpnął Pan od Sapkowskiego? Z pewnością jest to pomysł z wykorzystywaniem znanych motywów z legend i bajek. Ot, Bobin Czapa chociażby…

AB: Tak naprawdę, wziąłem od niego formułę, przepis na pewien podgatunek literacki, który - przynajmniej w odczuciu takiego dyletanta, jak ja - właśnie on stworzył. Bo czy akurat bajki...? Nie bardzo chyba. Coś straszącego w burdelu, wirtualny smok, wróżka-praczka - to nie są żadne przetworzone Czerwone Kapturki i temu podobne. Oczywiście jest rycerz Kipancho, ale to już pożyczka z poważnej literatury, nie baśni. Już nie pamiętam, ale chyba właśnie po to, by nie prowokować zarzutów o zbytnie naśladownictwo, celowo unikałem przerabiania dziecięcego kanonu na historie dla dorosłych. Przejąłem od AS-a głównie ducha narracji, ideę pomieszania śmiesznego ze strasznym w świecie, który pod średniowieczną maską jest tak bardzo nasz, dzisiejszy - a nie konkretne pomysły.

Lubię przyrównywać ten układ do westernu. Ktoś kiedyś napisał pierwszą opowieść o rewolwerowcach, kowbojach i Indianach. Kiedy po nim napisał to drugi facet, być może oskarżano go o plagiat. Następni po prostu tworzyli w ramach gatunku i nikomu przez myśl nie przyszło, by czynić im z tego zarzut.

A właśnie, przypomniałem sobie: w pierwszym tomie zerżnąłem od Sapkowskiego regułę, by tytuł opowiadania stanowił frazę, co jakiś czas powtarzającą się w tekście. U niego było "mniejsze zło" czy "granica możliwości", u mnie "w połowie drogi" (bo pierwotnie ten tekst zamykał pierwszy tom).

R'B'S: Czy to rzeczywiście prawda, że pierwsze opowiadanie napisał pan zaledwie parę lat temu, tuż po tragicznej śmierci wiedźmina Geralta?

AB: Z drukowanych? Tak. Ale miałem już wtedy gruby stos zeszytów zapisanych powieściami, których nie dokończyłem, i z których co najmniej jedna wyszła na tyle dobrze, że ukaże się w najbliższym czasie. Czyli zdążyłem przedtem poćwiczyć.

R'B'S: Który pisarz mógłby być dla Pana wzorem?

AB: W fantasy - wiadomo. Sensacja - MacLean, ten dawny, wydawany w PRL-u. Z SF miałbym zgryz - w różnych latach robiły na mnie wrażenie różne teksty różnych autorów. To raczej tytuły niż ludzie. "Non stop", "Planeta śmierci", cykl Dębskiego o Owenie Yeatesie... Strugaccy, Zajdel. Lubię Małgorzatę Musierowicz (wstyd przyznać), nadal podoba mi się Niziurski. Cały tłum by się uzbierał. No i bezimienni scenarzyści setek filmów.

R'B'S: Pańskie opowiadania o przygodach Debrena cechują się pięknym językiem. W jaki sposób można uzyskać takie mistrzostwo we władaniu naszą ojczystą mową?

AB: Wychodzi na to, że trzeba skończyć budownictwo lądowe na Politechnice Szczecińskiej. Albo zaczytywać się w literaturze niskich lotów, z dala omijając klasyków (z wyjątkiem Sienkiewicza i Mickiewicza w wersji "Pan Tadeusz") oraz gnioty typu "Alchemik".

R'B'S: Odniesienia do historii Polski i świata, do współczesności, zgrabne połączenie stylizacji językowej i języka współczesnego - pomysłów w Pana opowiadaniach, kruczków, historii w historiach jest bez liku. Podejrzewam, że to właśnie dlatego Pana literatura smakuje tak wyśmienicie. Oczywiście, nie zapominajmy o wyśmienitym poczuciu humoru. Pominąłem coś? Jak Pan sądzi, dlaczego Pana literatura podoba się czytelnikom?

AB: Nie wiem, czy się podoba. W tym problem. Ci, z którymi rozmawiam (nieliczni) wyrażają się pozytywnie, ale na listy rankingowe jakoś się to nie przekłada. Może to problem debiutanta, który zdołał (i to niedawno) opublikować jedno jedyne opowiadanie w opiniotwórczym miesięczniku - w dodatku całkiem inne od cyklu debreńskiego i nijak nie ddające ducha historii o czarokrążcy. Dość krótko istnieję na rynku - debiut to wiosna 2003. No i automarketing to nie moja specjalność. Ale myślę, że ci czytelnicy, z którymi udało mi się pogadać, są szczerzy, komplementując to, co piszę. Wyliczył pan atuty; ja dodam do nich jeszcze niezłe wyczucie batalistyki oraz wątki romansowe.

R'B'S: Jakie są Pana ulubione fragmenty (sceny) z opowieści o Debrenie? Które opowiadanie darzy pan największym sentymentem? Które poleciłby pan szczególnie?

AB: Debren, żegnając się z rycerzem Kipancho, miał łzy w oczach. Od dymu jakoby. Może to głupio przyznawać się, ale ja, wracając do tego po jakimś czasie, też miałem, choć nie palę. Podoba mi się też dialog między Lendą a Debrenem - ten o rozsądnej matce, którą gonią wilki i która ma porzucić dziecko. To jeśli chodzi o lirykę. Fragmentów zabawnych jest pewnie więcej.

A najlepsze opowiadanie? Myślę że "Której oczu nie zapomnieć". Najlepiej oddaje kurewski (przepraszam za słowo) charakter polityki.

R'B'S: Wątki miłosne i, hmmm… erotyczne w Pana opowiadaniach stanowią ich nieodłączną część. Jednocześnie pisze pan o "tych sprawach" niezwykle subtelnie, ciepło, naturalnie. Jest Pan romantykiem? Czym jest dla Pana miłość?

AB: Jestem romantykiem. Może właśnie dlatego zacząłem pisać: bo pisarze zwykle albo nie są, albo nie dają tego po sobie poznać w swych książkach. W znakomitych skądinąd opowieściach ("Potop" dajmy na to) kobieta była niby głównym motorem działania bohaterów. I co? Zwykle pojawiała się tylko we wstępie i na końcu. Mało, mało i jeszcze raz mało.

Ja zakochuję się w moich bohaterkach. Chcę je mieć przy sobie przez cały czas i najtrudniejsze w pisaniu jest to, że przy najszczerszych chęciach tak się nie da. To strasznie fajne dziewczyny, dałbym sobie uciąć dowolną kończynę, by poznać taką w realnym świecie i zyskać jej miłość.

A sama miłość? Dla moich książkowych bohaterów to zwykle - jeśli nie od razu, to stopniowo - sens istnienia. Tak naprawdę można by zaklasyfikować mnie jako autora mocno nietypowych, wzbogaconych męskimi wątkami harlequinów. Romansów pisanych przez faceta dla innych facetów. Dla kobiet również - by znalazły, choć na papierze, mężczyzn, o jakich chyba (przynajmniej te mniej wyrachowane i bardziej romantyczne) po cichu marzą.

W gruncie rzeczy opowieść, w której nie ma jego, jej i czegoś, co się między nimi rodzi (zwykle w bólach), pozbawiona jest sensu. Ktoś kiedyś powiedział, że większa część dobrej literatury poświęcona jest miłości i w pełni zgadzam się z tym kimś.

Jeśli chodzi o subtelny styl pisania - Debren i Lenda znają się, licząc w klepsydrach, strasznie krótko, i nie zdążyli zajść daleko. No i kochają się. Kiedy się kocha, seks, ten fizyczny, schodzi na drugie miejsce. Oczywiście marzy im się to, co każdej zakochanej parze, ale ze względów technicznych nie mogą zaznać spełnienia - i to chyba największy mój wkład w - mówiąc górnolotnie - literaturę światową. Jeśli nawet ktoś wymyślił taki układ, to ja się z tym nie zetknąłem. Mam nadzieję wykorzystać go w przyszłości i mam już sygnały od czytelników, którzy trzymają kciuki za to, by biedakom się w końcu udało.

R'B'S: Pańskie opowiadania zbudowane są zwykle z wyśmienitych dialogów. Bohaterowie uwielbiają wręcz potyczki słowne. Czy pisanie książki w taki sposób jest trudne? Czy jest Pan urodzonym mówcą czy może woli pan pisać?

AB: Żartobliwa konwencja pozwala na takie słowotoki, nawet na polu walki, i w pełni z tego korzystam. W ogóle uważam, że dialog niesie każdą opowieść - choć bardziej książkę, niż film. Nie mam pewności, czy czasem nie przesadzam; w trzecim tomie, może dlatego, że to Morvac, gdzie zajadają się knedlami i żłopią piwo, chwilami robią się z tego "Przygody dobrego wojaka Szwejka" z licznymi dygresjami, które mniej popychają akcję, a bardziej bawią. Na upartego, gdyby powycinać całą batalistykę (a też jest jej sporo i to chyba dość spektakularnej), można by to przerobić na - bo ja wiem? - sitcom? Sztukę teatralną? Ale z drugiej strony, klasyczna narracja przekazuje to samo, tyle że suchymi słowami autora. Co lepsze - trudno ocenić. Kwestia gustu. Kiedy jeden z bohaterów streszcza, komentując co i rusz, jakąś skomplikowaną historię, czytelnik dowiaduje się nie tylko, w czym rzecz, ale i o stosunku opowiadającego do rzeczy. Więc jakiś sens to na pewno ma.

Pisanie takich wielostronicowych dialogów jest o tyle trudne, że znosi mnie w dygresje od dygresji i nawet ja sam, nie wspominając już o nie dość uważnym czytelniku, czasami zapominam, od czego zaczęła się cała rozmowa i o co właściwie chodzi.

Co do mnie, mówcą nie jestem, a w każdym razie rozkręcam się zbyt wolno, by zabłysnąć w ten sposób przed obcą publicznością. No, może po dwóch piwach... Zresztą inaczej się pisze, inaczej rozmawia i chyba sporo osób podświadomie obniża loty, nie chcąc uchodzić za przemądrzałych.

R'B'S: Andrzej Sapkowski, w jednym z wywiadów publikowanych na łamach prasy fantastycznej wyznał, że zdarza mu się czytać własne teksty i rozkoszować głębią myśli oraz sprawnością autora. Czy Panu też się to zdarza?

AB: Zdarza się. To znaczy: nie tyle głębią myśli - raczej tym, że jakiś akapit, czasem pojedyncze zdanie tak zgrabnie mi wyszło. Może to głupio brzmi, ale radzę czytywać autorów, których stać na takie wyznania. W gruncie rzeczy to znaczy, że dali z siebie wszystko, stworzyli coś najlepiej, jak mogli i sprzedając książkę za niemałe pieniądze mają czyste sumienie: dostarczamy czytelnikowi dobrego towaru.

Zresztą, jeśli chodzi o Sapkowskiego, to faktycznie potrafi potrząsnąć czytelnikiem. No i trudno oczekiwać od faceta, którego prozą rozkoszują się tłumy, by akurat on jeden nie dostrzegał uroku tego, co napisał. Mnie też podobają się przynajmniej fragmenty moich książek - gdyby się nie podobały, dałbym sobie spokój z pisaniem. Psim obowiązkiem pisarza jest docenianie tego, co stworzył.

R'B'S: Jak Pan sądzi, czy istnieje jakiś murowany sposób na bestseller?

AB: Istnieje. Trzeba go napisać po angielsku i znaleźć firmę, która wyłoży miliony na reklamę. No i nie może to być absolutny chłam - przynajmniej, jeśli rzecz ma się rozrosnąć do cyklu.

A w warunkach polskich? Bij zabij, nie wiem. Gdybym wiedział, byłbym bogaty. Albo i nie, bo prawdziwą furorę zrobił u nas tylko Harry Potter, a pisać dla dzieci czy choćby i młodzieży chyba bym nie mógł. Tego typu literatura wymaga cenzurowania samego siebie.

R'B'S: Co dla Pana jest ważniejsze: kunszt językowy autora czy fabuła powieści?

AB: Kunszt, umiejętność opowiadania. Dobra książka to taka, do której się wraca (niechby i po latach), a dla poznania raz poznanej reguły nikt nie wróci (no, chyba że z pamięcią krucho). W opowieściach (bo rzecz tyczy i filmów) cenię sobie głównie klimat, a ten tworzy umiejętność opowiadania, nie pomysł. Chociaż oczywiście bez pomysłu w ogóle też się nie da. Po prostu zajmuje honorowe, drugie miejsce.

R'B'S: Pisze Pan również literaturę sensacyjną. Czego powinien spodziewać się czytelnik sięgając po Górę Trzech Szkieletów czy Drzymalskiego przeciw Rzeczpospolitej? Podobno ta ostatnia powieść jest niezwykle krwawa i brutalna… Czy czytelnikom cyklu o magunie mogą spodobać się Pana inne powieści? Czy mają one ze sobą coś wspólnego?

AB: Na pewno wątki miłosne. Nie seksualne, ale miłosne właśnie, romantyczne, choć uczucia bohaterów raz po raz ocierają się o ich cielesność. I tu i tam jest intryga polityczna, zagadka do rozwikłania, spora dawka niezwykłości, walka, szybkie tempo narracji. Bohaterowie też są podobni: to faceci nie bardzo radzący sobie w życiu, zbyt porządni jak na swoje czasy, kobiety po przejściach, raczej silne, raczej nieszczęśliwe, zawsze atrakcyjne i pełne uroku, który, mam nadzieję, podziała na męskiego czytelnika. Dowcipnych kwestii oczywiście nie może padać tyle, co w cyklu o czarokrążcy, w realnym życiu trudniej o takowe, ale przy całej brutalności książek ich ostateczna wymowa jest w miarę optymistyczna, a klimat życzliwy czytelnikowi. Przyjemnie się to czyta, a jeśli ktoś zada sobie trochę trudu i odkładając książkę na półkę zastanowi się nad jej wymową, nie powinien uznać, że tracił czas na widowiskową bzdurkę.

Obie wydane w WAB powieści trochę się między sobą różnią, paniom polecałbym bardziej "Górę", jako wyciskający łzy melodramat (między innymi), a panom, zainteresowanym polityką, "Drzymalskiego…", jako bardziej drapieżną i mroczną analizę naszej rzeczywistości. Ale obie pozycje to, mówiąc w uproszczeniu, książki rodzinne: mąż i żona, chłopak i dziewczyna mogą śmiało kupić każdą do spółki i każde powinno znaleźć dla siebie dostatecznie wiele atrakcji.

R'B'S: Jak wiadomo, cykl o przygodach maguna nie kończy się na tomie Gdzie księżniczek brak cnotliwych. Ile jeszcze opowiadań z Debrenem w roli głównej Pan planuje?

AB: Co najmniej jedną książkę: tyle jestem czytelnikowi winien. Nie wiem, czy będą to krótsze, luźniej powiązane formy, czy klasyczna powieść. Ludziom przytrafiają się piraci drogowi, nowotwory itp., więc obiecać niczego nie mogę, ale postaram się trochę zręczniej zakończyć tę historię. Choć na upartego można by ją uznać za zakończoną.

Reklama dla wydawnictwa Supernowa (c) Robert Siata

Reklama całego cyklu książek Baniewicza (c) Robert Siata dla wydawnictwa Supernowa

R'B'S: Niedyskretne pytanie: czy Lenda i Debren będą razem? Można spodziewać się happy endu?

AB: Za bardzo ich lubię, by robić im takie świństwo, jak Sapkowski swojej parze. Wiem, że życie bywa okrutne, ale czytelnik nie po to wykłada w księgarni około 30 złotych, by dowiedzieć się o tym jeszcze i z książki. Po lekturze powinniśmy być odrobinę szczęśliwsi, bardziej pogodni - tego oczekuję od beletrystyki. Gdybym, dajmy na to, wpadł pod samochód i nie dał rady tego napisać, nich czytelnicy wierzą, że ci dwoje zejdą się w przyszłości.

R'B'S: Gdyby miał Pan zachęcić potencjalnego czytelnika do przeczytani cyklu o Debrenie, jakim jednym zdaniem by to Pan zrobił?

AB: Dostarcza pozytywnych wzruszeń.

R'B'S: Gra Pan w gry komputerowe? O której grze mógłby Pan powiedzieć: moja ulubiona?

AB: Miewam okresy fascynacji nimi, ale z wieloma to się nie zetknąłem. A na idealną jeszcze nie trafiłem. Lubię RTS-y - to pewnie ten pociąg do wojskowości - i mam chyba ten sam problem, co z książkami: gdyby wyciągnąć z każdego to, co najlepsze, byłoby fajnie. Niestety, gry, w przeciwieństwie do powieści, sam sobie napisać nie potrafię. Akurat teraz walczę w "Spell Force". Inna sprawa, że jeszcze żadnej gry nigdy w życiu nie ukończyłem.

R'B'S: I na sam koniec: Co sądzi pan o współczesnych środkach komunikacji? O Internecie, wszechobecnej telewizji?

AB: Internet jest w porządku. Sam nie mam, bo drogi, uzależniający i z wirusami, ale to fajny wynalazek. Z punku widzenia pisarza: trochę zanadto odciąga ludzi od książek. Miło by było, gdyby ktoś wynalazł bezpieczną metodę rozprowadzania literatury w sieci i autor mógłby zarabiać, a czytelnik mieć powieść za, powiedzmy, 2-3 złote, ale, póki co, nie zanosi się na to. Informacji zbyt wiele stamtąd nie czerpię - o Viplanie głucho. Generalnie jestem za. Za telewizją też, chociaż teraz, w wakacje, wziąłbym prezesów wszystkich bez wyjątku stacji i zamknął na dwa miesiące z ich repertuarem w charakterze jedynej rozrywki - ciekawe, ilu by przeżyło tę powódź powtórek.

R'B'S: Dziękuję za wywiad.

10 komentarzy
Tomek
Wysłano 09 marca 2008 o 09:11

O tak....Z niecierpliwością czekam na następne opowiadania o Debrenie. Panie Arturze powodzenia!!! No i może na tej jednej następnej książce uda się nie zakończyć udanego cyklu.....bo tak żal mi się robi jak pomyśle że następny pozytywny bohater z krwi i kości ma z czasem odejść w zapomnienie...

Mr.Jack
Wysłano 21 maja 2008 o 14:55

Przylaczam sie do prosb o dalsze losy Debrena...

tomasoon02
Wysłano 11 października 2008 o 19:18

Ha! Po tym wywiadzie zacznę czytać książki pana Artura, bo wiedźmina brakuje, a skoro te historie są podobne... Niech tylko skończę Lśnienie...

Sławek
Wysłano 08 lutego 2009 o 17:50

Pozdrawiam wszystkich. Jeszcze tylko dwie książki i będę miał wszystkie pozycje wydane przez pana Artura. Bardzo dobrze się je czyta. Czekam z niecirpliwością na więcej. Sławek

ravh@poczta.onet.pl
Wysłano 21 sierpnia 2009 o 13:20

hmm - nie rozumiem - to takie dobre książki a tak mało ludzi je zna - za słaba reklama - wydawnictwo się nie popisuje. Jestem mieszkańcem Stargardu a nie wiedziałem i niedawno się dowiedziałem o tym, że autor tych ponadprzeciętnych książek które przeczytałem jest z tego samego miasta.

fortepian77
Wysłano 14 listopada 2009 o 17:36

Mam zamiar przeczytać książki pana Artura, gdyż słyszałam, że są naprawdę świetne :)
Miałabym kiedyś nadzieję na spotkanie z panem Arturem, i myślę że nie tylko ja bym chciała. Fajnie że w Stargardzie jest pisarz fantasy :)

bazyliszek
Wysłano 28 marca 2010 o 21:26

Jako pasjonat militariów czytałem jedynie książkę "Dobry powód, by zabijać" z 2005 roku. Fabuła jest wciągająca, dynamiczna i zawiera wiele dobrze przemyślanych szczegółów. Mam nadzieję na zdobycie i przeczytanie pozostałych dzieł Pana Baniewicza. Pozdrawiam.

pecool
Wysłano 05 kwietnia 2011 o 16:45

właśnie skończyłem III tom i z niepokojem szukałem informacji o kolejnym i znalazłem tutaj ukojenie:)

daren
Wysłano 19 września 2013 o 17:37

to ile jeszcze trzeba czekać na kolejny tom mojego ulubionego pisarza fantastyki

danziger
Wysłano 17 lutego 2015 o 21:40

Skończyłem teraz (dopiero!) trzeci tom sagi o Debrenie. Od dwóch dni spokoju mi to nie daje. Nie mogę się z tym końcem pogodzić. Wiedźmin nigdy mnie tak nie ruszył (choć uważam ten cykl za najlepszy/jeden z najlepszych cykli fantasy w ogóle), ale może dlatego, że czytałem go dość późno - chyba już w momencie gdy był napisany w całości (poza "Sezonem Burz"). Szukając informacji o ciągu dalszym (sagi o Debrenie) przeczytałem ten wywiad. I żal mi bardzo, bo widzę, że wbrew zapowiedziom sprzed 7 lat, autor historii Debrena zakończyć nie chce (nie może?). Chyba pora samemu wziąć się za pisanie...

Dodaj komentarz

Twój email nie zostanie opublikowany. Pola wymagane zaznaczyłem gwiazdką (*).

Klikając [WYŚLIJ] zgadzasz się na opublikowanie wysłanego komentarza. Komentarze są moderowane. Nie zgadzasz się z tym, co czytasz - ok, ale nie bądź niegrzeczny i nikogo nie obrażaj. Jak to mówił klasyk: chamstwa nie zniese.

POPRZEDNI/NASTĘPNY