Włodek Chrzanowski nie czuł nastroju świątecznego. Poniekąd trudno mu się dziwić: ziąb jak cholera, śniegu prawie po pas, a nieugięta żona wygania do komórki po prezenty dla dzieciaków. Coroczny wigilijny rytuał, z obowiązkowym przebieraniem się w tego czerwonego pajaca zupełnie go nie bawił. Jak sądził, jego dzieci już dawno przestały wierzyć w Świętego Mikołaja. Na szczęście w komórce schował nie tylko strój, ale również rozgrzewacz na czarną godzinę. Biadolił nad swoim losem i pociągał łyskacza z butelki, kiedy naraz usłyszał wycie. Właśnie wybiła ostatnia godzina jego pijackiego żywota.
Grafika na podstawie ilustracji Jakuba Jabłońskiego (okładka)
Mariusz Kaszyński, autor Skarbu w glinianym naczyniu, to pisarz zupełnie mi nieznany. Podobno debiutował w Nowej Fantastyce opowiadaniem Kopia bezpieczeństwa, które spodobało się czytelnikom na tyle, że uhonorowali je 2 miejscem w konkursie na najlepsze polskie opowiadanie 2006 roku. Nie czytałem, ale po lekturze jego pierwszej powieści mogę śmiało założyć, że wyróżnienie zostało przyznane jak najbardziej słusznie. Oto bowiem trzymam w ręku jeden z najlepszych polskich horrorów, jaki przyszło mi czytać. Niewiele ryzykuję takim stwierdzeniem: powszechnie wiadomo, że w naszym kraju ludzi piszących historie z grozą w tle można policzyć na palcach jednej ręki. I żadna antologia mojego zdania nie zmieni. A szkoda.
Odcięta od świata, typowo turystyczna wioska nad brzegiem morza idealnie nadaje się na miejsce akcji horroru. I faktycznie: w wigilię Bożego Narodzenia zaczynają ginąć ludzie. Najpierw pijak. Potem dziewczynka. Kilka zwierząt. Zostają po nich jedynie urwane ślady na śniegu. Kaszyński bez specjalnych ceregieli wrzuca czytelnika w wir makabrycznych wydarzeń, które, jak się wkrótce okazuje, nie po raz pierwszy dotykają mieszkańców Dębiej Góry. Dramat przyjdzie nam oglądać oczyma, jeśli dobrze liczę, około dwudziestu ludzi. Z faktem tym wiąże się pierwsza wada powieści: ilość nazwisk i postaci przytłacza, szczególnie na początku. Bohaterowie nie są na tyle charakterystyczni, aby „od strzała” bezstresowo pomiędzy nimi przeskakiwać. Nie raz i nie dwa zdarzyło mi się zastanawiać, czyim ojcem jest facet, który właśnie ma swoje pięć minut w powieści. Kiedy jednak już przyzwyczaimy się do bohaterów i zapamiętamy, kto jest kim, zaczniemy w pełni doceniać zamysł autora. Autora, który z uporem maniaka o każdej postaci powieści wspomina z imienia i nazwiska. To druga wada: ta maniera Kaszyńskiego lekko drażni podczas czytania. Tak, wiem, nazwiska w tej konkretnej powieści mają ogromne znaczenie, ale bez przesady!
Pewno nie uwierzycie, ale to koniec narzekania z mojej strony. Dlaczego? Ano dlatego, że o wspomnianych wyżej potknięciach zupełnie zapominamy w zetknięciu z historią, którą opowiada nam autor. Z każdym zdaniem brniemy coraz bardziej i w końcu nie ma siły, która oderwałaby nas od lektury. Wydarzenia nabierają rozpędu, w wiosce robi się coraz bardziej nieprzyjemnie, a na dodatek im bliżej końca, tym bardziej makabrycznie. Lojalnie uprzedzam: miejscami książka epatuje dosłownością, nie raz i nie dwa flaki wylewają się z kartek, a krew bryzga na lewo i prawo.
Z krótkiej notki o autorze, zamieszczonej na tylnej okładce, nie dowiecie się, że Kaszyński jest wielbicielem Stephena Kinga. Jeśli jednak cenicie sobie twórczość amerykańskiego pisarza, po lekturze Skarbu... nie będziecie mieli co do tego żadnych wątpliwości. Mało powiedziane: Kaszyński, pisząc swoją debiutancką powieść po prostu zapatrzony był w Kinga! To widać, słychać i czuć. Wrażenie, że Skarb w glinianym naczyniu to taka polska odpowiedź na To jest niezwykle silne. Może rozmach mniejszy, może bohaterowie nie mają takiej głębi, jak u mistrza grozy, może autorowi brakuje czasem sprawności technicznej, a książce jakieś 500 stron do tysiąca... cóż, niczego to nie zmienia. Tu i tam głównymi bohaterami są dzieci. Tu i tam dorośli muszą się zmierzyć z wydarzeniami, które od dwudziestu lat bezskutecznie zacierają w pamięci. Tu i tam narracja prowadzona jest z perspektywy wielu osób. Tu i tam ważna jest nie tylko historia, ale i ludzie, którzy walczą z czymś, co przekracza zdolność ich pojmowania.
Kaszyński wyróżnia się na tle Kinga (in plus, oczywiście) fenomenalnym osadzeniem swojej książki w mrokach wierzeń prasłowiańskich. Kolejny olbrzymi plus należy się autorowi za bezpardonowe mordowanie bohaterów, z którymi zdążyliśmy się już zżyć. Trzeci za zakończenie: nawet, jeśli w pewnym momencie domyślamy się, jak to wszystko się skończy, Kaszyński i tak ma niespodziankę w zanadrzu. A skoro o tym mowa: czwarty plusik daję za to, że w kilku miejscach autorowi udało się mnie zaskoczyć. I jeszcze za klimat - duszna atmosfera odcięcia od świata i stopniowo narastającej grozy: bezcenna.
Wnioski? Skarb w glinianym naczyniu z czystym sumieniem polecam każdemu, kto lubi horrory. Mimo że nie jest to powieść idealna, czyta się ją z prawdziwą przyjemnością. A przecież to właśnie o przyjemność w tym wszystkim chodzi. ■
Twój email nie zostanie opublikowany. Pola wymagane zaznaczyłem gwiazdką (*).
Klikając [WYŚLIJ] zgadzasz się na opublikowanie wysłanego komentarza. Komentarze są moderowane. Nie zgadzasz się z tym, co czytasz - ok, ale nie bądź niegrzeczny i nikogo nie obrażaj. Jak to mówił klasyk: chamstwa nie zniese.