Ostatni sprawiedliwy

Zapadał zmierzch. Robert Neville, jak co wieczór, zamykał się w swoim domu. Kolejno oglądał okna, sprawdzając, czy któraś z desek nie odpada. Naszyjniki z czosnku wisiały, jak należy, ale i to sprawdził. Zaryglował drzwi. W salonie puścił Beethovena i sięgnął po szklankę z alkoholem. Taaak. Na zewnątrz zaszło słońce. Wtedy zaatakowali.

Recenzja: Jestem legendą, Richard Matheson

Concept art do postapokaliptycznej gry "The Last of Us" © Maciej Kuciara

Zanim pojawiła się tajemnicza zaraza, Neville cieszył się spokojnym, poukładanym życiem w niewielkim amerykańskim miasteczku. Żona, córeczka, dom w spokojnej dzielnicy, samochód w garażu i pewna praca. Nagle świat zwariował i wszystko bezpowrotnie odeszło.

Choroba szerzyła się błyskawicznie. Jak to zwykle bywa, początkowo nikt nie dostrzegał rozmiarów epidemii ani tym bardziej powagi sytuacji. Trudno było zaakceptować kłócące się z logiką fakty. A kiedy wreszcie uświadomiono sobie powagę sytuacji, na wszystko było za późno. Ludzie padali jak muchy, całymi rodzinami. Sądzicie, że był to największy problem tych, którzy chwilowo pozostali przy życiu? Nic bardziej mylnego. Prawdziwym problemem był fakt, że zmarli… wracali. Nocą. Odmienieni i głodni.

Zdrowi mieszkańcy miasteczka wykopali wielką dziurę w ziemi i rozpalili największe ognisko, jakie kiedykolwiek przyszło im oglądać. W ognisku palili swoich bliskich zmarłych. Tylko spalone trupy nie zamieniały się w łaknące krwii potwory. Jednak nawet takie radykalne środki nie były w stanie powstrzymać wirusa, który najwyraźniej przenosił się w powietrzu. Wkrótce nie było nikogo, kto mógłby wrzucać zmarłych w płomienie.

Neville przeżył. Jakimś cudem był odporny na zarazek, który w ekspresowym tempie zamienił większość ludzi w wampiry. Większość, bo niektórzy mogli chorować całymi miesiącami. Co z tego, skoro wcale nie byli milsi od swoich nieżyjących, ale jakimś cudem ożywionych kolegów i koleżanek? Lekarstwo nie istniało, wszystkich zarażonych prędzej czy później czekał ten sam los.

Minęło osiem miesięcy od śmierci ostatniej ofiary zarazy, dziewięć, odkąd Neville rozmawiał z innym człowiekiem, dziesięć od śmierci żony. Oto on, pozbawiony przyszłości, trwający w beznadziei. A jednak brnął dalej. Czy to instynkt, czy po prostu był głupi? Zbyt pozbawiony wyobraźni, by się zniszczyć? Dlaczego nie zrobił tego na początku, kiedy naprawdę znalazł się na dnie? Co kazało mu zamknąć dom, zainstalować zamrażarkę, generator, kuchenkę elektryczną, zbiornik wody, zbudować szklarnię, warsztat, spalić domy po obu stronach ulicy, zgromadzić płyty, książki i stosy puszek? (…) Czy siła życiowa to coś więcej niż słowa, namacalna, kontrolująca wszystko moc? Czy sama natura w jakiś sposób podsyca w nim iskrę sprzeciwiającą się własnej zagładzie?

A przecież, jeśli się dobrze zastanowić, kompletnie nie miał po co żyć. Sami powiedzcie: co to za życie? Dom mógł opuścić jedynie w dzień, kiedy wampiry zapadały w letarg i, całkowicie bezbronne, kryły się przed światłem słonecznym. Krążył wtedy po okolicy i drewnianymi kołkami (większość starych, wypróbowanych sposobów jakimś cudem działała) unicestwiał stwory, które udało mu się odszukać. Każdego dnia szykował się na noc. Kiedy gasło słońce, wampiry usiłowały wedrzeć się do jego domu. Budziły się z letargu i rozpoczynał się atak na jego twierdzę.

Codzienny rytuał Neville'a obejmował między innymi ciosanie drewnianych kołków, naprawianie zniszczeń, które wampiry poczyniły w jego domostwie nocą, hodowlę czosnku i przygotowanie nowych naszyjników obronnych. W wolnych chwilach Robert albo zapijał się do nieprzytomności, albo usiłował znaleźć lekarstwo, które pokonałoby wirusa i wyleczyło nielicznych zarażonych. Czasem jeszcze ich spotykał. I zabijał z konieczności. Szło mu opornie, bo nie był ani naukowcem, ani tym bardziej biologiem. Wiedzę czerpał z książek, które "pożyczał" sobie z biblioteki.

Być może Neville nie zdawał sobie z tego sprawy, ale tak naprawdę najważniejszym czynnikiem, który trzymał go przy życiu, była nadzieja. Nadzieja, że ktoś jeszcze przeżył. Że znajdzie lekarstwo. Że nie jest ani ostatni, ani sam. Nadzieja zawsze umiera ostatnia…

The Last of Us, concept art, Maciej Kuciara

Concept art do postapokaliptycznej gry "The Last of Us" © Maciej Kuciara

Przejmująca, choć leciwa już powieść (Richard Matheson napisał ją w 1954 roku) ukazuje się na polskim rynku w związku z premierą filmu w reżyserii Francisa Lawrence'a pod takim samym tytułem. Filmu, który (a) nie jest pierwszym filmem opartym na tej powieści i (b) - wyjaśnijmy to sobie od razu - ma niewiele wspólnego z książką. Jestem legendą opowiada historię trzydziestoparoletniego Roberta Nevilla, który w obliczu nieopisanej grozy, samotności i rozpaczy z dnia na dzień coraz bardziej traci wiarę w sensowność dalszej walki. Mimo tego walczy. I to właściwie tyle, ile mogę wam opowiedzieć o fabule tej książki, nie psując przyjemności z ewentualnej lektury. O tym, czy uda mu się znaleźć lekarstwo, czy przetrwa ataki wampirów i czy faktycznie jest ostatnim zdrowym człowiekiem na Ziemi musicie przekonać się sami.

Filmowa, niespecjalnie ładna okładka może odstraszać - zapewniam jednak, że nie ma się czym przejmować. Wydawnictwo Mag postarało się o zupełnie przyzwoitą redakcję tekstu. Tłumaczenie Pauliny Braiter nie pozostawia wiele do życzenia - książkę czyta się przyjemnie i bez zgrzytów. Jednym słowem: solidna robota.

Warto przeczytać. Jeśli nawet nie dla całości, to chociaż po to, aby przekonać się, z jakiego powodu powieść ma taki, a nie inny tytuł. Powiem szczerze, tym tytułem autor mnie zastrzelił. Przeczytacie - zrozumiecie, dlaczego był to idealny wybór. Ta niegruba książeczka zawiera też kilka naprawdę przejmujących scen i całkiem sporo duszącego klimatu. Groza, samotność, obrazki z opuszczonego miasta - trzy czynniki, które pewnie zadecydowały o popularności Jestem Legendą. Po lekturze Wojny Zombie nietrudno o skojarzenia. No i zakończenie, które raczej trudno przewidzieć.

Jednym słowem: polecam.

PS. O filmie na podstawie powieści nie ma co się specjalnie rozpisywać. Jak wspomniałem, adaptacja ma niewiele wspólnego z literackim oryginałem. Tu i tam są wampiry, tu i tam bohater zwie się Neville. Reszta... reszta to zupełnie inna bajka. Nie znaczy to jednak, że film jest zły - to całkiem przyjemna, niezobowiązująca rozrywka. ■

Poprzednia recenzja„Stalker”
Następna recenzja„Kosa destruchthul”
0 komentarzy
Dodaj komentarz

Twój email nie zostanie opublikowany. Pola wymagane zaznaczyłem gwiazdką (*).

Klikając [WYŚLIJ] zgadzasz się na opublikowanie wysłanego komentarza. Komentarze są moderowane. Nie zgadzasz się z tym, co czytasz - ok, ale nie bądź niegrzeczny i nikogo nie obrażaj. Jak to mówił klasyk: chamstwa nie zniese.

Poprzednia recenzja„Stalker”
Następna recenzja„Kosa destruchthul”