Założę się, że wszyscy chociaż raz w życiu widzieliście zombie. No, nie, nie na żywo oczywiście, ale w kinie czy na ekranie telewizora. Zombie to taki ożywiony umarlak, poruszający się niezgrabnie, zwykle z rękami wyciągniętymi przed siebie, lubujący się we krwi i mózgach swoich żywych protoplastów. Pechowiec, którego ugryzie bestia, najpierw pada martwy, a potem dołącza do nowych kolegów. I generalnie tak to się kręci. Przynajmniej do czasu, gdy jedzenia dostatek.
Powiem szczerze. Sięgając po książkę Maxa Brooksa spodziewałem się najgorszego. W jaki sposób dorosły, poważny człowiek, jakim najprawdopodobniej jest autor, może pisać o takich, za przeproszeniem, pierdołach? Jakim cudem może mnie przerazić wyssana z palca opowieść o szwędających się żywych trupach, na domiar złego oparta na wtórnym, wyeksploatowanym do cna pomyśle? Siedziałem tak sobie, patrzyłem na skądinąd całkiem przyjemną okładkę i zastanawiałem się: co mnie pokusiło? Jakim, kurczaki, cudem, dałem się namówić na takie idiotyzmy? No dobra, może nie będzie tak źle. Może przesadzam. Może miast "straszyć", autor potraktuje sprawę z przymrużeniem oka i po prostu się pośmiejemy? Tak czy siak, dawno nie miałem w rękach książki, którą z czystym sumieniem mógłbym zmieszać z błotem. Nie jestem pewien, ale to chyba wtedy nabrałem powietrza w płuca, krzyknąłem: "no to siup!" - i przewróciłem pierwszą stronę.
Z kartek wylazły żywe trupy.
Najpierw pojedyncze, gdzieś w Chinach. Wieśniacy, których odnajdywano majaczących i najwyraźniej chorych, próbowano izolować, badać i leczyć. A oni zarażali. Wystarczył przypadkowy kontakt z krwią, ukłucie, ugryzienie. Władze CHRL zręcznie tuszowały lokalne epidemie, otaczając zarażone wioski kordonem wojska, nakładając całkowite blokady informacyjne. Przecież najwspanialsze państwo świata nie może ujawnić, że boryka się z kuriozalnym problemem, z którym na domiar złego nie bardzo potrafi sobie poradzić. Trudno oczywiście zablokować teren tak, żeby nikt się niego nie wydostał - zarażone jednostki co i rusz wymykały się żołnierzom. Najprawdopodobniej to i tak nie miało znaczenia - ognisk choroby było więcej.
Wirus Z nie zabijał od razu. Najsilniejsi przeżywali kilka dni, z każdą chwilą czując się gorzej. A potem, kiedy umierali, ich bezwolne ciała wyruszały na poszukiwanie pożywienia. Zlikwidować takiego potwora wcale nie było łatwo, chociaż poruszał się wolno i niezdarnie. Żeby zniszczyć zombie, trzeba go trafić w głowę, zniszczyć mózg, a nie ciało, bo póki główka pracuje i pozostały jakiekolwiek możliwości poruszania się, zombie idzie dalej. A jak nie może, to chociaż się czołga.
Liczba zombie wzrastała lawinowo. Zagrożenie wkrótce przestało dotyczyć tylko Chin. Dwa namacalne czynniki, w początkowym okresie epidemii chyba najbardziej odpowiedzialne za rozwleczenie wirusa po całym globie to kwitnący nielegalny handel ludzkimi organami i globalny transport. Narządy pobrane gdzieś w Chinach trafiały na drugi koniec świata do nieświadomych zagrożenia lekarzy, którzy wszywali nowe serca, nerki i wątroby swoim pacjentom. Zarażeni ludzie wsiadający do samolotu... Kiedy zauważono problem, na wszystko było za późno.
Jak to możliwe, że wirus Z tak łatwo i szybko opanował najdalsze zakątki świata? Wszystkiemu winien jest oczywiście „czynnik ludzki”. A właściwie: ignorancja i trudność z akceptacją faktów, które logiczny umysł odrzuca. No, sami powiedzcie: jak tu uwierzyć w żywe trupy? Umarli wstają z grobów, gryzą i zarażają? Absurd! To przecież niemożliwe!
A… a jeśli to prawda? Wtedy, moi drodzy, wszyscy mamy przerąbane.
Autorowi Wojny Zombie udała się rzecz niebywała: absurdalną - tylko z pozoru - inwazję zombie przedstawił szalenie przekonywująco. Co więcej: on to zrobił całkowicie serio. Zrobił to tak dobrze, że od powieści nie można się oderwać. Jego patent, jak się za chwilę przekonacie, jest prosty, ale zarazem niezwykle skuteczny.
Brooks zrezygnował z „tradycyjnej” narracji powieściowej. Wojna Zombie to zbiór uporządkowanych relacji naocznych świadków wydarzeń, które jakoby miały miejsce w 2010 r. Z ocalałymi, dziesięć lat po wojnie, rozmawia członek specjalnej Komisji Raportu Powojennego ONZ, którego zadaniem jest przygotowanie obiektywnego raportu o zdarzeniach, pozwalającego przyszłym pokoleniom na pozbawione emocji studium wydarzeń […] bez roztkliwiania się nad „czynnikiem ludzkim”. Komisja, jak widzicie, potrzebuje suchych faktów, wykresów i statystyk - czyli wszystkiego tego, czego nasz narrator starał się uniknąć, publikując jakoby nagrane przez niego wywiady. Dzięki praktycznie nieograniczonym funduszom miał możliwość poruszania się po całym globie i rozmawiania z każdym, od oficjeli po najzwyklejszych ludzi. W efekcie otrzymujemy zapierającą dech w piersi, przerażającą wizję przyszłości, w której ludzkość zostaje zdziesiątkowana przez wirus Z. Dramat przyjdzie nam oglądać z perspektywy ludzi rozsianych po całym świecie.
Owszem, czasami flaki i urwane kończyny wylewają się ze stron Wojny Zombie. Owszem, nie brakuje tu prawdziwie apokaliptycznych wizji milionów martwaków zalewających - wzorem tsunami - olbrzymie miasta. Wydaje się jednak, że istotą tej książki nie są jednak te, trzeba przyznać - robiące ogromne wrażenie - obrazy, ale całkiem co innego: ludzie. A właściwie ich zachowania i emocje w obliczu zagrożenia, tragedii, śmierci. Egoizm, bohaterstwo, strach, panika, zezwierzęcenie, poświęcenie. I tak okazuje się, że kiedy zastąpilibyśmy książkowe zombiaki dowolną inną ogólnoświatową epidemią czy klęską, książka być może straciłaby na plastyczności (ach, te opisy walk z umarlakami!), ale na aktualności spostrzeżeń: wcale.
Brzeg książki
Na osobny akapit zasługują kwestie czysto techniczne. Trzymam w ręce pięknie wydaną i wyśmienicie przetłumaczoną książkę. Brzegi kartek pokryte są czerwoną farbą drukarską, każdy rozdział rozpoczyna się od klimatycznej ilustracji imitującej kliszę filmową, na której uwieczniono zdjęcia wypalonych budynków, martwych ciał, szpitalnych łóżek etc. Wojna Zombie po prostu wygląda wzorowo. Do tego, dzięki wzorowemu tłumaczeniu i solidnej redakcji tekstu, książkę czyta się świetnie. Żeby nie było: tłumaczenie oceniam jedynie pod kątem „płynności językowej”, a nie zgodności z oryginałem.
To dobre miejsce, żeby nadmienić o kolejnym moim zboczeniu: jeśli książka odrzuca mnie wizualnie, istnieje ogromne prawdopodobieństwo (graniczące z pewnością), że i treść mi się nie spodoba. Od razu nadmienię: ta zasada w drugą stronę nie działa. Pięknie opakowana kupa zawsze będzie tylko kupą :)
Pora na podsumowanie. Spodziewałem się wszystkiego, ale nie tego, z czym zetknąłem się po przerzuceniu tytułowej strony Wojny Zombie. Zacierałem ręce na myśl o tym, jak to zmieszam z błotem kolejnego amerykańskiego pisarza, któremu wydaje się, że grafomańskie wypociny na oklepany temat przyniosą sławę i pieniądze. To miała być prosta, naiwna historia z lejącą się hektolitrami krwią i urwanymi kończynami w roli głównej. No i nie zapominajmy o klasycznym już wyżeraniu mózgu! Zamiast tego - świetnie napisana i skonstruowana powieść epistolarna (trudne słowo), w której fikcyjne wydarzenia mieszają się z jakże prawdziwymi i ludzkimi reakcjami ludzi na otaczające ich zło. Zło, które przerasta ich wyobrażenia i zaprzecza logice świata.
Zdecydowanie polecam.
PS. Na podstawie książki powstał film. Jakoś nie wyobrażam sobie, że mógłby to być film dobry. Znam tylko jeden film o zombie zasługujący na coś więcej niż nonszalanckie wzruszenie ramionami czy pusty śmiech: 28 dni później. ■
Twój email nie zostanie opublikowany. Pola wymagane zaznaczyłem gwiazdką (*).
Klikając [WYŚLIJ] zgadzasz się na opublikowanie wysłanego komentarza. Komentarze są moderowane. Nie zgadzasz się z tym, co czytasz - ok, ale nie bądź niegrzeczny i nikogo nie obrażaj. Jak to mówił klasyk: chamstwa nie zniese.