W kosmosie nikt nie usłyszy Twojego krzyku

William Mandella doskonale zapamiętał rok 1985, chociaż miał wówczas zaledwie 10 lat. Właśnie wtedy naukowcy odkryli skok kolapsarowy - zjawisko, dzięki któremu termin "podróże kosmiczne" nabrał nowego znaczenia. Oto okazało się, że dowolny przedmiot wrzucony w czarną dziurę po czasie t=0 znajdzie się gdzieś w odległej części kosmosu. Cały i niezjedzony. Szybko wymyślono wzór, który precyzował, gdzie dokładnie ów przedmiot się wyłoni. Taki był początek chyba największej rewolucji w historii ludzkości.

Recenzja: Wieczna wojna, Joe Haldeman

Bierzemy najbliższą czarną dziurę. Wrzucamy w nią kosmolot pełen kolonizatorów i śmigamy na pierwszą z brzegu planetę, która potencjalnie nadaje się do zamieszkania. Za jednym zamachem pozbywamy się problemów z przeludnieniem Ziemi, z widmem głodu, w dalszej perspektywie - z zamieszkami, terroryzmem, wojnami o surowce. Pięknie, prawda? Niestety, jak głosi jedno z praw Murphy'ego: jeżeli myślisz, że idzie dobrze - na pewno nie wiesz wszystkiego.

Pierwszy problem, z jakim musieli poradzić sobie kosmiczni podróżnicy, miał naturę fizyczną. Kolapsary otoczone były bowiem tzw. planetami przejścia, czyli zwykle niewielkimi, skalnymi bryłami radośnie wirującymi dookoła hipernowej. Wyobraźmy sobie, że nasz kosmolot pełen ludzi wyłania się gdzieś po drugiej stronie galaktyki i z prędkością bliską prędkości światła efektownie wbija się w kosmiczną skałę. Bum! To dlatego z ekspedycją wysyłano automatyczne sondy, które w razie „niepowodzenia misji” mogły wrócić, bezdusznie relacjonując ostatnie chwile pechowych zdobywców kosmosu. Gwoli ścisłości - dzięki precyzyjnym obliczeniom do takiej katastrofy nigdy nie doszło.

Zamiast tego… Pewnego dnia kolejna sonda wróciła uszkodzona – i sama. Przeanalizowano jej dane i okazało się, że jakiś kosmolot ścigał i zniszczył statek kolonistów. Zdarzyło się to opodal Aldebarana, w układzie Taurusa, ponieważ jednak słowo „Aldebarańczycy” jest trochę przydługie, nazwano wrogów „Taurańczykami.

W tych dosłownie trzech zdaniach Haldeman, bez specjalnych ceregieli, zamyka sprawę pierwszego w dziejach ludzkości kontaktu z obcą cywilizacją. Szokująco mało? Tylko pozornie: łatwo sobie wyobrazić, gdzie - w obliczu dramatycznych faktów - opinia publiczna miała radosne „Nie jesteśmy sami”. W nosie miała, ot co. Co z tego, że nie jesteśmy sami, skoro oznacza to równocześnie, że mamy śmiertelnego wroga?

I znów, podobnie jak u Carda, sytuacja jest wyjątkowo dziwaczna. Kompletnie nie wiadomo, o co chodzi wrogowi, dlaczego atakuje, nie wiadomo, jak wygląda, jakiej broni i taktyki użyje, gdzie zaatakuje, skąd pochodzi. Liczy się tylko jedno: musimy się bronić. Najlepiej atakując z wyprzedzeniem.

Wieczna wojna - kadr z komiksu

Kadry z komiksu "Wieczna wojna" (Marvano, Haldeman)

Od tej pory statki kolonistów ruszały pod eskortą uzbrojonych jednostek. Te zbrojne okręty często wyruszały same, aż w końcu Grupa Kolonizacyjna przekształciła się w Siły Zbrojne ONZ. Z naciskiem na „Siły”. A potem komuś wpadło do głowy, że najskuteczniejszą formą obrony będzie „kosmiczna piechota” - żołnierze rozmieszczeni na planetach przejścia. Do jednej z pierwszych takich formacji został powołany bohater powieści Haldemana, któremu będziemy towarzyszyć w trakcie całej wojskowej kariery. Czyli przez ponad tysiąc lat.

Jak to możliwe? - spytacie. Otóż ze skokami kolapsarowymi związany jest jeszcze jeden problem: do czarnej dziury trzeba jakoś dolecieć. Najskuteczniejszy sposób to zamknąć ludzi w specjalnych komorach hibernacyjnych i rozpędzić statek do 0.99 prędkości światła. Z lekcji fizyki pamiętamy, że takie zabawy powodują problemy z czasem - miesięczna podróż kosmonauty to kilkanaście lat upływających na Ziemi. Zjawisko to nosi nazwę dylatacji czasu.

William Mandella na pierwszy rzut oka niespecjalnie nadawał się na „żołnierza kosmosu”. Magister fizyki, miłujący pokój specjalista od spawania w próżni został powołany na mocy Ustawy o Powszechnej Służbie Wojskowej i po prostu przeprogramowany na maszynę do zabijania. Wcielony do SZ ONZ - intelektualnej i fizycznej elity planety - ruszył strzec ludzkości przed taurańskim zagrożeniem.

Jeśli po takim wstępie sądzicie, że Wieczna wojna to powieść o eksterminacji krwiożerczych Obcych, to jesteście w grubym błędzie. Pozwólcie jednak, że najpierw cofnę się w czasie...

Okładka magazynu Komiks

Okładka magazynu "Komiks", wrzesień 1990

Miałem około 13 lat, kiedy w moje ręce trafił ten konkretny magazyn "Komiks". Raczej nie był to pierwszy zeszyt sygnowany przez Fantastykę, który trzymałem w rękach (sławny Funky Koval mógł być wcześniej), pamiętam za to, jakie wrażenie wywarła na mnie lektura dzieła panów Marvano i Haldemana pt. Wieczna wojna. Kilka tygodni temu przypadkiem trafiłem w Sieci na skan egzemplarza, który wtedy trzymałem w rękach. Jakież było moje zdziwienie, kiedy odkryłem, że po tylu latach komiks czytam z równą przyjemnością. Uświadomiłem sobie również, że jakimś cudem przez te wszystkie lata nie dotarłem do literackiego pierwowzoru. Pogrzebałem w księgarniach internetowych i oto okazało się, że wydawnictwo Solaris właśnie wydaje serię Klasyka Science Fiction, w której - tuś mi niespodzianko! - mają Haldemana. Cena, powiedzmy sobie jasno, nie jest może specjalnie przystępna (wizyta w bibliotece mogłaby się okazać bardziej ekonomicznie opłacalna), rekompensuje ją jednak całkiem przyjemne wydanie w twardej oprawie. Tak więc, nie przedłużając, kupiłem i przeczytałem.

Bez dwóch zdań Haldeman pisze o wojnie. O beznadziejnej wojnie, w której nie ma bohaterów, a żołnierze częściej giną całkowicie przypadkowo, na skutek awarii mechanizmów lub w efekcie popełnianych błędów niż w realnych potyczkach z wrogiem. Chwila nieuwagi w kosmosie zawsze kończy się śmiercią. Na wojnę z Obcymi wysyła się prawdziwą elitę Ziemi: naukowców, specjalistów w rzadkich zawodach, wybitnych studentów. Początkowo nic nie wiadmo o wrogu - dowództwo liczy, że zanim żołnierze zginą, dowiedzą się czegoś pożytecznego o Taurańczykach.

Przyszli pogromcy Obcych poddawani są morderczemu szkoleniu - najpierw na Ziemi, potem zwykle na jednej z planet przejścia. Kiedy czytacie "mordercze", nie ma w tym ani cienia przesady: zwykle w czasie szkolenia więcej ludzi umiera, niż je kończy. Ci, którzy przeżyją, pakowani są w statki i wysyłani przez czarne dziury na spotkanie z wrogiem. Spotkanie, z którego w większości przypadków wrócą okaleczone niedobitki.

William Madella

Zgodzę się z Oramusem, który w posłowiu do Wiecznej wojny pisze, że pewne pomysły autora są po prostu głupie. No bo jak ze spokojem można czytać o kosztownym szkoleniu na obcych planetach, które przeżywa garstka rekrutów? Co to, panie, symulatorów nie ma? Nie szkoda marnować wybitnych ludzi, przypomnę: elity społeczeństwa, naukowców o ponadprzeciętnym IQ? Jak zaakceptować podstawowe zasady walk przedstawiane przez Haldemana? Goście w kombinezonach walący tyralierą na Obcych i walczący z nimi praktycznie w zwarciu? A co to, panie, zabrakło pomysłu na automaty, sterowane przez tych ludzi z daleka? Jakieś, bo ja wiem, roboty? Jak wygląda planowanie i taktyka, skoro działania wojenne rozpisane są na setki "ziemskich" lat?

Haldeman w Dlaczego napisałem Wieczną wojnę (Komiks, wrzesień 1990) pisze: W roku 1988 upłynęła dwudziesta rocznica mego dwumiesięcznego pobytu w Wietnamie, dokąd wbrew mej woli wysłano mnie jako żołnierza, żebym walczył w wojnie, która spotkała się z obojętnością lub gwałtownym sprzeciwem większości Amerykanów. (...) Kiedy napisałem już jakieś dwadzieścia stron (Wiecznej wojny - RS), zrozumiałem, że piszę powieść science fiction opowiadającą właśnie o Wietnamie. Teraz już rozumiecie, czemu należy zawdzięczać kwiatki, o których - razem z Oramusem - wspomniałem w poprzednim akapicie. Musicie też wiedzieć, że te głupoty wcale nie dyskredytują Wiecznej wojny bo, jak zwykle w takich przypadkach, prawdziwa siła tej powieści wcale nie drzemie w kosmicznych dekoracjach, błysku laserów czy efektownych potyczkach.

Wieczna wojna to powieść o beznadziejnej wojnie, w której biorą udział tysiące żołnierzy, a żaden z nich nie widzi w tym, co robi żadnego sensu. Co za tym idzie - to opowieść o ludziach borykających się z faktem, że w każdej chwili, zupełnie niezależnie od siebie, mogą przestać istnieć. To opowieść o osamotnionych ludziach zmuszanych do zabijania i nienawidzących przemocy. Efekt mógł być tylko jeden: Wieczna wojna zgarnęła komplet najbardziej prestiżowych nagród fantastycznych i nie bez kozery mówi się o niej, że to najlepsza militarna sf wszech czasów.

Haldeman wrzucił do swojej powieści sporo smakowitych rodzynków. Są to zarówno całe epizody, które mocno zapadają w pamięć (lądowanie na Alephie, powrót na zmienioną Ziemię, obrazki ze szkolenia, walka na dzidy i strzały z Obcymi) , jak i gadżety czy rozwiązania typowo fantastyczne. Wspomnę tylko o ciągle unowocześnianych kombinezonach, w których walczą żołnierze. To prawdziwe cudeńka, wyposażone w skomplikowane układy podtrzymujące życie, w razie potrzeby potrafiące odciąć uszkodzoną kończynę. Jeśli bo bitwie zostaje ktoś, kto jest w stanie takiego pechowego delikwenta bez nogi zabrać z powrotem na statek, a potem do bazy - nie ma problemu. Nogę da się odtworzyć. Właściwie, po zapodaniu odpowiedniej procedury medycznej, sama odrasta.

Wieczna wojna - kadr z komiksu

Kadry z komiksu "Wieczna wojna" (Marvano, Haldeman)

Interesujące: Wieczna wojna, mimo że ma swoje lata (pierwsze wydanie: 1974r.), praktycznie się nie zestarzała. Co nie znaczy, że podczas lektury nie czuć zapaszku „starej fantastyki”. Po prostu: dzisiaj w takim stylu raczej się już nie pisze. Nie zmienia to faktu, że dzieło Haldemana zawiera wszystko to, co niezmiennie od wielu lat stanowi przepis na dobrą książkę: fabułę trzymająca w napięciu, garść zapadających w pamięć sentencji (Życie to banda włóczących się razem komórek, mających wspólny cel), szczyptę miłości i wielowymiarowego bohatera, z którym łatwo się identyfikować. Przede wszystkim zaś jest czymś więcej, niż banalną historyjką o eksterminacji obcych.

Powieści zdaje się przeszkadzać fakt, że uważana jest za kultową. Wiąże się to z dwoma faktami: 1. trudno ją było dostać (w Polsce wydana została dopiero w 1995 roku nakładem wydawnictwa Zysk i Spółka); 2. zaliczana jest do najlepszych powieści sf, do ścisłego kanonu - w domyśle: wgniata w ziemię i miażdży. Jeśli podchodzicie do niej z takim nastawieniem, rozczarujecie się. Dzisiaj Wieczna wojna to przede wszystkim solidna powieść sf z drugim dnem. Aż tyle i tylko tyle. To jednak wystarczający powód, żeby po nią sięgnąć.

PS. Kronikarskim obowiązkiem: Haldeman popełnił jeszcze dwie powieści, które łączą się z Wieczną wojną w cykl. Mowa o Wiecznym pokoju i Wiecznej wolności. ■

Poprzednia recenzja„Los się może odmienić”
Następna recenzja„Błoto”
3 komentarze
Galnospoke
Wysłano 29 września 2010 o 13:29

Ksiazka jest czysta grafomania. Dajcie spokoj...

ali the pussy crusher
Wysłano 12 października 2010 o 17:47

galnospoke, jesteś czystym idiotą...

Oramus z resztą też bywa(czasami)...

Libia
Wysłano 19 stycznia 2012 o 11:56

Jedna poprawka "Wieczny pokój" nie ma nic wspólnego z "Wieczną wojną" i "Wieczną wolnością" jeśli chodzi o fabułę - inni bohaterowie i miejsce akcji oraz intryga. Ale nadal opowiada o ludziach niszczonych przez tryby wojennej machiny...

Dodaj komentarz

Twój email nie zostanie opublikowany. Pola wymagane zaznaczyłem gwiazdką (*).

Klikając [WYŚLIJ] zgadzasz się na opublikowanie wysłanego komentarza. Komentarze są moderowane. Nie zgadzasz się z tym, co czytasz - ok, ale nie bądź niegrzeczny i nikogo nie obrażaj. Jak to mówił klasyk: chamstwa nie zniese.

Poprzednia recenzja„Los się może odmienić”
Następna recenzja„Błoto”