Koniec wieńczy dzieło

"A zatem moje dzieło na tym świecie skończone. Mogę spokojnie umrzeć. I co teraz, przyjacielu? Porwiesz mnie żywcem do piekła?"

Recenzja: Trupi korowód, Witold Jabłoński

Ostatnia część tetralogii Witolda Jabłońskiego przenosi nas ponownie w czasy rozbicia dzielnicowego, tym razem do przełomu XIII i XIV wieku. Sędziwy Witelon, mimo podeszłego wieku, nie zamierza wcale opuszczać tego świata. Henryk Probus, z którym mag spod ciemnej gwiazdy wiązał ogromne nadzieje, umiera podstępnie otruty. Cios, który zniweczył dzieło życia naszego bohatera, miast go zniszczyć i osłabić - wzmacnia. Na horyzoncie pojawia się nowe książątko z rodu Piastów - Władziu Łokietek, mizerny pokurcz o ogromnej wewnętrznej sile, wspierany przez anioły i demony, (…) twardo stojący na ziemi i trzeźwo patrzący na świat. Wraz z nim pojawia się nowa nadzieja na ostateczne scalenie Polski. Wszak pamiętamy jeszcze, że przeznaczeniem [Witelona] jest wyzwolić kraj spod obcego panowania i przywrócić prawowitego władcę. Jak można się domyślić, droga do koronacji Łokietka wcale nie będzie prosta ani usłana różami. Witelon sięga po ostateczne, bezpardonowe środki, jednocześnie dokonując srogiej pomsty na winnych śmierci Probusa. W efekcie czeka nas fascynująca podróż nie tylko po ziemiach polskich - razem z uczonym spotkamy się z papieżem w Rzymie, zabawimy na dworze czeskim, przyglądniemy się budowie największej twierdzy Krzyżackiej w Malborku, odwiedzimy Wrocław, Toruń, Szczecin…

Ale dość o tym. W recenzjach trzech poprzednich tomów (linki po prawej) pisałem o fascynującym połączeniu historii z magią, o zwalającym z nóg, bogatym w szczegóły tle historycznym, o kolosalnej wiedzy autora, o niesamowitym bohaterze i… i tak dalej. To wszystko znajdziecie i w Trupim korowodzie. Różnice? Czwarta część przygód Witelona kładzie nacisk przede wszystkim na bezpardonową politykę, w której wszelkie posunięcia przemyślane są na lata do przodu i odnoszą pożądany skutek najwcześniej po kilku miesiącach. Genialna para strategów - Łokietek i Witelon - dąży do celu nie tylko rokowaniami, mediacją i układami, ale - jak można się było spodziewać - mieczem, trucizną, kłamstwem, skrytobójstwem. I to właśnie uważam za największą zaletę cyklu Jabłońskiego. Autor bez pardonu odczarowuje mit książąt i królów Polski, których zwykle wyobrażamy sobie jako bohaterskich rycerzy bez skazy. Brudna, zakulisowa polityka uprawiana przez naszych dwulicowych władców, folgowanie odrażającym zachciankom, małostkowość, krótkowzroczność, okrucieństwo i zwykła głupota po prostu wylewają się z tej książki i powodują, że - podobnie jak Witelon - przestajemy wierzyć w pięknych i prawych książąt. Oraz, dodajmy z rozpędu, w pobożne, postępujące zgodnie z dziesięcioma przykazaniami duchowieństwo. Sam Jabłoński w jednym z wywiadów mówi:

(…) Nasza literatura historyczna była niezmiernie ugrzeczniona i upiększona, stroniła od ciemnych barw naszej przeszłości. Jak ktoś mordował i gwałcił, to oczywiście Krzyżacy. My nigdy. Uznałem, że skoro obecnie nie musimy już pisać "ku pokrzepieniu serc", najwyższa pora zacząć opisywać bardziej obiektywnie i nowocześnie naszą historię, porzuciwszy styl czytanek dla grzecznych dzieci. Epoka rozbicia dzielnicowego, pełna zamętu i okrucieństwa, w pewnym sensie "szekspirowska" dawała szczególnie dogodne pole do popisu. W tamtych czasach nie byliśmy jeszcze jakimś dziwolągiem, "pawiem i papugą narodów" ani też nie walczyliśmy "za wolność naszą i waszą". Nasi kochani Piastowie truli się i mordowali aż miło! Czyli nie odbiegaliśmy od normy i byliśmy normalnym państwem średniowiecznej Europy.

Wart odnotowania jest fakt, że nawet przyszły król Polski, Łokietek, nie jest pozbawiony wad, dzięki czemu świetnie wpisuje się w opisywany przez Jabłońskiego mroczny świat. To już nie jest bezwolna, kierowana przez Witelona kukła (Probus, jakby na to nie patrzeć, był ledwie marionetką w rękach maga), ale pełen wewnętrznej siły, skuteczny i inteligentny władca, popełniający może błędy, ale niepowstrzymanie dążący do celu. Zaskakujące - tym razem to nasz znajomy czarnoksiężnik spod ciemnej gwiazdy zamienia się w usłużne narzędzie, bowiem, szczęśliwie dla kujawskiego księcia, widzi w nim Wybrańca.

Biorąc udział w jaśniepańskich ucztach, brylując na dworach polskich książąt łatwo zapomina się o problemach zwykłych ludzi. I faktycznie, z książki Jabłońskiego płynie identyczny wniosek, jaki - o zgrozo! - można usłyszeć z ust współczesnych polityków: społeczeństwo w oczach władców to jeno ciemna, łatwo sterowalna masa. Ważna jedynie jako dodatek do dworu i splendoru (wszak władca musi kimś rządzić, żeby być władcą), usłużna jako pionki w grze, której zasady ustalają wielcy tego świata. Grabieni, gwałceni, paleni żywcem, wycinani w pień mieszkańcy wsi i miasteczek - tylko dlatego, że jakieś książątko chciało odegrać się na sąsiedzie. Figuranci, mięso armatnie, potrzebne wręcz tylko do tego, żeby zemsta na znienawidzonym wrogu mogła się dokonać. U Jabłońskiego nie ma zlituj się: nierzadko gwałcą i mordują najpierw obcy, potem wyzwoliciele…

Na kartkach powieści roi się od wszelkich brutalności, karania niewinnych dla zasady (motłoch musi dostać „winnego” podpalenia grodu, prawda?), katowania najbliższej rodziny (a co tam, potrzymamy trochę w lochu), porwań, sodomii, zabójstw, zdrad. Wszystko dla władzy lub pieniędzy. Czasem dla kobiety. Jak widać, nic się nie zmieniło od kilku wieków. W innym wywiadzie autor słusznie zauważa: Zawsze chodzi o to samo: ktoś się w kimś zakochał, ktoś inny odrzuca czyjeś uczucia, syn konkuruje z ojcem, córka z matką, dwaj mężczyźni walczą o kobietę, ktoś pragnie bogactwa, inny władzy... Wszystko jedno, czy chodzi o fotel dyrektora korporacji, czy o królewską koronę.

Mimo wszystko, Trupi korowód to jednak książka daleka od doskonałości. Pojawiają się dłużyzny, nudne - acz, przyznaję, konieczne fabularnie - opisy sytuacji międzynarodowej, roi się tu od postaci historycznych, nazwisk, dat. Autor bardzo się starał, aby podać to wszystko jak najbardziej strawnie, niestety nie zawsze zamysł udał się w stu procentach. Wraz z opuszczającą ciało starca witalnością, odpływa też w niebyt rozmach i tempo akcji, do którego przyzwyczaił nas tom trzeci, moim zdaniem najlepszy z całego cyklu. Na szczęście i tutaj znajdziemy kapitalne, zapadające w pamięć sceny - wspomnę tylko płonący Głogów, zalany Toruń (ojciec Ritzyk!) czy rozmowę Witelona z żydowskim mistykiem i kabalistą, Jordanem. Ciągle mało tutaj dialogów, co przy niewielkiej czcionce i słusznej objętości powieści (ponad 600 stron) powoduje, że na lekturę należy poświęcić naprawdę sporo czasu (to zarazem wada, jak i zaleta). Na uwagę zasługuje zakończenie powieści, które - mimo że znane od pierwszych stron pierwszego tomu cyklu - autor uprzyjemnił niezwykłą rozmową z niezwykłym gościem maga.

Czy warto? Oczywiście, że tak! Mimo wszystkich wad, cykl Gwiazda Wenus, Gwiazda Lucyfer to „historyczne” dzieło, które czyta się z wypiekami na twarzy. Autorowi udało się połączyć ogromną wiedzę z odrobiną magii i pięknym językiem, w efekcie powstała powieść, obok której po prostu nie można przejść obojętnie. Chylę czoła przed ogromem pracy, którą Jabłoński włożył w cykl i śmiało piszę, że 15 lat, które autor poświęcił na zbieranie i czytanie materiałów źródłowych nie poszło na marne. Książka powala rozmachem, szczegółami, ciekawostkami, przedstawia szerzej nieznane fakty historyczne i kulisy ówczesnej polityki. Magia, satanizm, krytykowana sodomia bohaterów (faktycznie można odnieść wrażenie, że autor przesadza - tutaj dosłownie każdy wyższy dostojnik, czy to państwowy, czy kościelny, oblizuje się lubieżnie na widok młodego, powabnego chłopaczka), krwawe jatki, wreszcie fikcja literacka tylko dodają smaczku lekturze. Wielkie brawa należą się też autorowi za narratora, zarazem bohatera tej powieści. Witelon był strzałem w dziesiątkę – głębia tej postaci, wielowymiarowość i niejednoznaczność (czyniąc zło, dobro czyni) czynią go jednym z najciekawszych bohaterów polskiej literatury fantastycznej ostatnich lat.

Polecam. ■

Poprzednia recenzja„Szamańskie bajanie”
Następna recenzja„Los się może odmienić”
1 komentarz
Stary_Zgred
Wysłano 28 lutego 2011 o 11:23

Tu się zgodzę w stu procentach z recenzją. Jabłoński uwodzi językiem, doskonałym przygotowaniem historycznym i zgrabnie naszkicowanym bohaterem, przytłaczając jednocześnie ilością przewijających się przez karty powieści postaci i wydarzeń. Można by rzec "za dużo cukru w cukrze". Ale znowóż kto z nas nie lubi od czasu do czasu schrupać czegoś słodkiego?

Dodaj komentarz

Twój email nie zostanie opublikowany. Pola wymagane zaznaczyłem gwiazdką (*).

Klikając [WYŚLIJ] zgadzasz się na opublikowanie wysłanego komentarza. Komentarze są moderowane. Nie zgadzasz się z tym, co czytasz - ok, ale nie bądź niegrzeczny i nikogo nie obrażaj. Jak to mówił klasyk: chamstwa nie zniese.

Poprzednia recenzja„Szamańskie bajanie”
Następna recenzja„Los się może odmienić”