Śmichy - Heechy, czyli z pamiętnika kosmicznego podróżnika

Recenzja książki to spore wyzwanie. Chodzi przecież o to, aby nie zepsuć ewentualnemu przyszłemu czytelnikowi przyjemności płynącej z faktu samodzielnego odkrywania fabuły. Niby można ograniczyć cały wywód do jednego prostego stwierdzenia: książka jest w dechę i cool, ziomale - do księgarń! - jednak nie o to chyba chodzi. Tak więc podstawowy problem recenzenta można zawrzeć w następującym pytaniu: ile powiedzieć, aby nie powiedzieć za dużo?

Recenzja: Gateway. Brama do gwiazd, Frederik Pohl

Fragment okładki amerykańskiego wydania powieści, ilustracja © Boris Vallejo

Drogi czytelniku, piszę o tym dlatego, aby nie przeraziła cię lektura niniejszej recenzji. To, co może wyglądać na streszczenie grubego tomiszcza, to zaledwie wstęp powieści Frederika Pohla, o której zaraz sobie porozmawiamy. Zaledwie parę pierwszych kartek. Naprawdę!

Do lektury Gateway zamierzam Cię zachęcić z dwóch powodów. Pierwszy z nich to taki, że książka należy do klasyki literatury sf. Owszem, jest to wystarczający powód, aby każdy szanujący się wielbiciel gatunku po nią sięgnął. Powieść napisana w 1977 zdobyła chyba wszystkie najbardziej znaczące nagrody fantastyczne: Hugo, Nebulę, John W. Campbell Award i całą masę nagród w krajach europejskich. Drugi powód natomiast jest prozaiczny, ale z pewnością bardziej przekonywujący: jest to bardzo dobra książka.

Pomyślałem sobie, że od czasu do czasu nie zaszkodzi odrobinkę zaszufladkowania. Weźmy takich pisarzy scence-fiction parających się prognozowaniem przyszłości. Ich mniej lub bardziej prawdopodobne wizje świata śmiało można podzielić na pesymistyczne i optymistyczne. Pohl w swojej powieści maluje przyszłość w zdecydowanie czarnych barwach. Zresztą, sami zobaczcie.

Świat przyszłości nie jest wymarzonym miejscem egzystencji homo sapiens. Tak, jak przewidywano, dobrobyt, brak większych wojen i postępy w walce z chorobami wydłużyły czas życia i przyczyniły się do niekontrolowanego rozrostu populacji naszego gatunku. Jak powszechnie wiadomo, zasoby naturalne planety mają niemiłą tendencję do szybkiego wyczerpywania się, a ogromne przeludnienie oznacza głód. Nietrudno zgadnąć, w jaki sposób wpływa to na obraz Ziemi: ciągnące się kilometrami uprawy, olbrzymie obszary zamienione w wyjałowioną pustynię w efekcie pozyskiwania surowców mineralnych ze skał, globalna gospodarka ukierunkowana na produkcję żywności. Aż trudno uwierzyć, że w powieści Pohla brak wzmianek o konfliktach zbrojnych, które - wedle zasady głodny to zły - wydają się nieuniknione.

The Gateway Trip, Frederik Pohl, Kelly Freas

Ilustracja z The Gateway Trip, Frederik Pohl, page 54; autor: Kelly Freas

W jednej z kopalni żywności poznajemy bohatera powieści. Umazany błotem Robinette Broadhead każdego dnia po sześć godzin dziennie wydobywa skały, które przetwarzane są na jedzonko. Nie ma w tym nic dziwnego - to samo robi większość jego pobratymców. Cała jego mizerna egzystencja (sam to tak określa) dzieli się na czas spędzony w pracy i czas po pracy. Praca skrajnie wyczerpuje, a nijakie rozrywki oferowane przez miasteczko, w którym mieszka, sprowadzają się do dancingów, podrywania panienek, picia, oglądania telewizji i grania na Loterii. I do leczenia się, bo praca w kopalni nie należy do tych, które znacząco przedłużają życie. W taki oto sposób Robinette bezcelowo i monotonnie trwoni swoje życie. Do czasu.

Trudno w to uwierzyć, ale widmo globalnego głodu nie ograniczyło ludzi jedynie do pozyskiwania żywności. Odwieczne marzenie o podboju kosmosu znalazło nowy wymiar: kolonizacja planet, a przez to redukcja przeludnienia na ziemi. Pomysł nie jest nowy: nadwyżki ludności wysyłamy na obce planety i problem z głowy. Teoretycznie, oczywiście. Pierwsze pojazdy kosmiczne docierają na Wenus i okazuje się, że kolonizacja planety będzie możliwa. Warunki nie są może wymarzone, ale chętnych na rozpoczęcie nowego życia nie brakuje. Nie dziwi to wszakże, przecież wszystko jest lepsze od ziemskiej codzienności i wszechogarniającego marazmu. Ponadto nikt nie spodziewa się żadnych kłopotów, a ryzyko związane z przeprowadzką na Wenus jest niewielkie. I rzeczywiście - kłopotów nie ma, jest natomiast olbrzymia niespodzianka, zakopana w piaskach kolonizowanej planety. Tunele. Setki kilometrów tajemniczych tuneli.

Konkluzja jest oczywista: Obcy. Nieznana cywilizacja. Realizacja kolejnego marzenia ludzkości - kontakt z zielonymi ludzikami z kosmosu - wydaje się być na wyciągnięcie ręki. Jednak już wkrótce okazuje się, że tajemniczych mieszkańców tuneli nie ma. Właściwie jedyne, co po nich pozostało, to tunele i - a jakże! - tajemnicze artefakty, których przeznaczenia nikt się nawet nie domyśla. Lata badań, poszukiwań, analiz, eksperymentów sprowadzają się do jednego: nikt nie wie, kim byli Obcy, jak wyglądali, czym się zajmowali, do czego służyły odnajdywane artefakty i gdzie Obcy się podziali. Wiadomo jedynie, że Heechowie - jak nazwano tajemniczych mieszkańców Wenus - opuścili planetę dawno temu. Kiedy byłem mały - wspomina bohater powieści - na jarmarkach sprzedawano dowcipną książeczkę zatytułowaną «Wszystko, co wiemy o Heechach». Miała sto dwadzieścia osiem stron, a wszystkie niezadrukowane.

Całkowity brak pomysłów na określenie przeznaczenia odnajdywanych przedmiotów nie przeszkadza ludziom w ich używaniu. Właściwości niektórych artefaktów okazują się niezwykle ciekawe. Fakt, że nikt nie wie, jak działają tajemnicze przedmioty, nie oznacza przecież, że nie będzie się z nich korzystać. W efekcie poszukiwacze artefaktów należą do najbogatszych ludzi na świecie. Przedmioty, które nie dają się włączyć albo takie, których zastosowania ludzie nie umieją znaleźć, trafiają do muzeów.

Pewnego dnia jeden z wenusjańskich poszukiwaczy skarbów, Sylvester Macklen, jak zwykle włóczy się po tunelach Heechów. Całkowitym przypadkiem odkrywa dół, a w nim statek kosmiczny Obcych. Niewiele myśląc, wydobywa pojazd na powierzchnię, włazi do niego i wciska pierwszy z brzegu guzik. Chwilę później przekonuje się, że pojazd jest jak najbardziej sprawny, a do tego wyposażony w swego rodzaju autopilota. Statek odrywa się od Wenus, wzbija w przestworza, wylatuje w kosmos i leci w sobie tylko znanym kierunku...

Dzielny odkrywca nie umiera od razu. Dzieje się to dopiero później, kiedy statek zatrzymuje się całkiem niedaleko od Ziemi na przeoczonym przez astronomów asteroidzie. Macklen włazi do lądownika i odkrywa największy artefakt, jaki do tej pory znaleziono. Okazuje się, że w asteroidzie ukryty jest port kosmiczny Heechów pełen różnej wielkości statków. Uszczęśliwiony odkrywca wraca do pojazdu, którym przybył, mając przed oczami wizję bogactwa, jakie czeka go po powrocie. Wciska guzik. Nie dzieje się absolutnie nic.

Autopilot statku podlega tym samym zasadom, co pozostałe artefakty: nikt nie wie, jak działa i o co w tym wszystkim chodzi. Wizja śmierci głodowej skłania Macklena do ostatniego heroicznego czynu: mając nadzieję na ratunek, wysadza w powietrze lądownik. Rzeczywiście, rozbłysk eksplozji zostaje dostrzeżony na ziemi, ale pomoc dla dzielnego poszukiwacza artefaktów przybywa za późno. Jednak ekspedycja ratunkowa odnajduje port kosmiczny Heechów.

Wkrótce okazuje się, że większość zaparkowanych statków da się uruchomić. Każdy ze statków posiada autopilota zaprogramowanego na określony cel. Oczywiście, nikt nie wie, jaki. Statek leci do sobie wiadomego celu i wraca do bazy. Macklean miał pecha, bowiem Wenus była celem odnalezionego przez niego statku. Wciskając guzik, wrócił do portu.

The Gateway Trip, Frederik Pohl, Kelly Freas

Ilustracja z The Gateway Trip, Frederik Pohl, page 122, 63; autor: Kelly Freas

Odkryty asteroid zostaje nazwany Gateway. Brama do gwiazd. Stacjonujące w nim statki docierają do najodleglejszych zakątków kosmosu, poruszając się z prędkością znacznie przewyższającą prędkość światła. Jednak podróże nimi nie są bezpieczne. Po pierwsze, nikt nie wie, gdzie leci statek. Po drugie, nie wiadomo, jak długo potrwa podróż. Po trzecie, nie jest jasne, co stanie się z podróżnikami po dotarciu do celu. Euforia związana z okryciem portu szybko zamienia się w przerażenie, kiedy wracają pierwsze statki pełne trupów. Są też takie statki, które nie wracają w ogóle. Potencjalne korzyści płynące z ewentualnych odkryć znacznie przewyższają jednak straty ludzkie. Ochotników werbuje się nęcąc wizją bogactwa i sławy. Członkowie wracających z podróży załóg udanych wypraw (tj. takich, które odkryły nowe artefakty Heechów lub dowiedziały się o tajemniczych Obcych czegoś nowego) urastają do rangi megagwiazd. Chętnych nie brakuje.

Dla Broadheada - bohatera powieści - Gateway staje się obsesją, ucieleśnieniem marzeń o lepszym życiu, sposobem na uwolnienie się od szarej i beznadziejnej ziemskiej egzystencji. Niestety, aby dostać się do portu Obcych, również trzeba dysponować sporą gotówką. Sen Roba spełnia się w dniu, w którym potrzebne pieniążki wygrywa na Loterii. Kupuje bilet, wsiada do promu kosmicznego i leci odnaleźć swoją własną drogę do gwiazd. Leci na Gateway.

Można powiedzieć, że to tutaj właśnie rozpoczyna się akcja powieści Frederika Pohla. Wbrew pozorom, sceneria scence-fiction, którą przed chwilą przedstawiłem, to jedynie efektowne tło powieści. Gateway to opowieść o strachu, paranoi, samotności, zagubieniu i próbie szukania sensu w życiu. Owszem, nie brakuje tutaj spektakularnych wizji obcych planet albo opisów stacji kosmicznej - wszystko to jednak w nieodzownym cieniu osobistych problemów Roba, którego oczyma oglądamy Gateway. Istotą portu kosmicznego Gateway nie jest wcale fantastyczna podróż do granic wszechświata, ale Wielka Niewiadoma: decyzja o podróży w nieznane, bez gwarancji powrotu. Kosmiczna rosyjska ruletka. Piętno decyzji wyczuwa się na każdej kartce powieści. Wielkość osiągalnego statkami Heechów kosmosu blednie w porównaniu z wewnętrznym wszechświatem bohaterów. Strach i samotność sprowadza wszelkie ewentualne odkrycia do nic nieznaczących drobnostek; nawet wiadomość o odkryciu wody na nieznanej planecie może zostać przyjęta stwierdzeniem: przyjąłem tę informację ze świadomością całej głębi mej ignorancji. Nie spodziewajcie się opowieści o dzielnych zdobywcach światów, zwycięskich kolonizatorach i dzielnych kosmonautach walczących z groźnym Kosmosem. Nic z tych rzeczy. Jedyna walka na kartkach Bramy do Gwiazd to walka z samym sobą.

Narracja w powieści F. Pohla poprowadzona jest w pierwszej osobie: wspomnienia bohatera, snute na kozetce u elektronicznego psychiatry. Broadhead nie potrafi poradzić sobie z rzeczywistością i ze wspomnieniami. W chwilach, w których włącza mózg, załamuje się i płacze. Całe życie sprowadził do niepamiętania - jego wspomnienia oznaczają cierpienie. Jak się przekonacie, ma ku temu powody.

Sukces powieści spowodował, że autor napisał trzy kontynuacje, które ponoć odniosły równie wielki sukces. Są to: Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń (1980), Spotkanie z Heechami (1984) oraz Kroniki Heechów. Jeśli komuś będzie mało, może sięgnąć również zbiór opowiadań (Kupcy wenusjańscy i inne opowieści) osadzonych w świecie znanym z powieści. Nota bene, opowiadania te ukazały się całkiem niedawno w Polsce. Sięgając po wymienione pozycje, należy mieć na uwadze opinie czytelników, którzy zaskakująco zgodnym głosem twierdzą, że wszystkie kontynuacje są słabsze od Bramy Do Gwiazd.

Na podstawie powieści powstała również gra przygodowa o takim samym tytule wydana przez Legend Entertainment Company. Warto po nią sięgnąć choćby z jednego powodu: gra powstała w 1992 roku i należy do popularnego ówcześnie gatunku tekstówek (ang. illustrated text adventure). Sam Frederick Pohl maczał w niej palce. Pełną wersję gry oraz hintbook można pobrać np. z serwisu MyAbandonware.

Frederik Pohl's Gateway: The Animated Intelstellar Adventure

Okładka i screen z gry Frederik Pohl's Gateway: The Animated Intelstellar Adventure

Wróćmy na koniec do książki. Gateway: Brama do Gwiazd to niebanalna, ciekawa powieść scence-fiction, udowadniająca, że literatura fantastyczna daleka jest od stereotypu bezmózgiej papki dla dziwaków. Zdecydowanie polecam, tym bardziej, że książki możecie śmiało szukać w bibliotekach (oszczędność pieniążków!). ■

Poprzednia recenzja„Wyrosło w lesie drzewo potężne...”
Następna recenzja„Co to? To TO!”
1 komentarz
canabis
Wysłano 08 lutego 2008 o 12:51

Najlepsza książk, jaką w życiu czytałem, a było ich wiele. Polecam również kolejne tomy. prawdziwe studium fantazji i wyobraźni nie zanudzi cię!

Dodaj komentarz

Twój email nie zostanie opublikowany. Pola wymagane zaznaczyłem gwiazdką (*).

Klikając [WYŚLIJ] zgadzasz się na opublikowanie wysłanego komentarza. Komentarze są moderowane. Nie zgadzasz się z tym, co czytasz - ok, ale nie bądź niegrzeczny i nikogo nie obrażaj. Jak to mówił klasyk: chamstwa nie zniese.

Poprzednia recenzja„Wyrosło w lesie drzewo potężne...”
Następna recenzja„Co to? To TO!”