Wśród czytelników wszelkiego rodzaju literatury kwitnie pogląd, nieobcy również wielbicielom X-tej muzy, że kolejne części każdego dzieła muszą być słabsze od poprzednich. Po prawdzie, w większości przypadków pogląd ten jest słuszny. Wystarczy wspomnieć chociażby "Diunę" czy przygody Wiedźmina. Na szczęście istnieją chlubne wyjątki. Do takich właśnie wyjątków należy zaliczyć drugi tom przygód Debrena z Dumayki, maguna i czarnoksiążcy. "Pogrzeb czarownicy" nie tylko zadaje kłam postawionej na początku akapitu tezie (czytaj: nie jest gorszy od "Smoczego Pazura") - on jest zdecydowanie lepszy.
Kamieniołom, kopalnia i intratna propozycja zorganizowania pochówku przemienionej w kamień hrabiny. Niby proste, bo trzeba jedynie udać się na zamek, stwierdzić zgon i pochować. Tyle tylko, że hrabina to czarownica. Więcej nawet - według autochtonów była bezwzględnym i krwiożerczym potworem pozbawionym sumienia. Warownia i okolice również cieszą się w pełni zasłużoną złą sławą.
Na szczęście Debren nie jest sam. Chcąc, nie chcąc, godzi się na towarzystwo dwóch pozornie nieprzydatnych i kłopotliwych osób: mnicha Zecheniasza - wynalazcy i propagatora niezwykle skutecznej metody planowania rodziny oraz Wilbanda Niskiego - beznogiego rzeźbiarza, wynalazcy samołaza. Już od samego początku zadanie się komplikuje, bo oto okazuje się, że hrabina skamieniała tylko częściowo. Na domiar złego w okolicy pojawia się nadpodludnik Boebbels, pogromca potworów, któremu nieobce są metody sławnego SiS z czasów Wielkiej Wojny. Niekonwencjonalna magia i jeszcze bardziej niekonwencjonalne metody znieczulania pacjenta gwarantowane.
Teleportnisko we Frycfurcie to szczyt marzeń każdego maga. Potężna firma, wielkie pieniądze, odpowiedzialna praca. Transport powietrzny nie należy do najbezpieczniejszych i nawet w Teleporthanzie wypadki śmiertelne się zdarzają. Wrzeciona zbaczają z kursów, nierzadko spektakularnie rozbijając się o ziemię. Ostatni wypadek jest wysoce nietypowy - z nieznanych przyczyn na jednym z odcinków lotu pojawia się zadziwiająca anomalia. W efekcie wrzeciono roztrzaskuje się na zboczu góry Czarnuchy w Księstwie Belnickim. Firmowy duszysta nie ma wątpliwości, że najbardziej predysponowanym do rozwiązania zagadki jest Debren z Dumayki, niezwykle obiecujący świeżo zatrudniony pracownik teleportniska należącego do Teleporthanzy. Zadanie jest trudne i delikatne - trzeba odkryć przyczynę wypadku, zatuszować go, chroniąc dobre imię firmy i uratować ewentualnych ocalałych pasażerów. Magun zgadza się, kuszony niecodzienną nagrodą: awansem na stanowisko zastępcy głównego Teleportniczego. Na początek ląduje nagi i poturbowany w śniegu (wypadochron na szczęście zadziałał) i odkrywa kolejne trupy pasażerów wrzeciona. Dalej jest tylko gorzej oraz zdecydowanie zimniej.
Artur Baniewicz po raz kolejny udowadnia, że potrafi tworzyć interesujące fabuły i opowiadać je w cudowny sposób. W Pogrzebie Czarownicy znajdziemy wszystko to, czego doświadczyliśmy w Smoczym Pazurze, dlatego pozwolę sobie pominąć kwestie techniczne. Nie da się ukryć, że obydwie opowiedziane przez Baniewicza historie w taki czy inny sposób opowiadają o miłości. Nie dajcie się jednak zwieźć - to, co proponuje pisarz, dalekie jest od różowych serii Harlequina. Baniewicz nie popada w banał i zbytnią ckliwość. Czasami brakuje tu subtelności, czasami jest jej aż za nadto - całkiem, jak w życiu. Oczywiście nie jest to jedyna zaleta (ani nawet ta najważniejsza) drugiego tomu przygód maguna.
Książka pełna jest odwołań do sytuacji geopolitycznej współczesnej Polski, naszej historii i historii znanego nam świata. Wszyscy, którzy czytali Smoczy Pazur, z pewnością dostrzegli niezwykłe podobieństwo świata Baniewicza i naszego. W Pogrzebie Czarownicy smakowitych kąsków tego typu jest znacznie więcej. Oto Lelonia, jako żywo przypominająca Polskę. Chociażby z tego, że furostrad [ma] trzy mile (...) a drogi słyną z tego, że same, bez pomocy wojsk, wrogie najazdy zatrzymują. Nawet tytuły najpopularniejszych kronik - Gazeta Elekcyjna i Takiego Wała! - jakieś takie podobne. W Lelonii znajduje się Oszwica - miejsce kaźni Pazrelitów i podludzi w czasie Wielkiej Wojny. Wspomniana wojna zaś to "zasługa" Hita Dolflera, Wehrleńskiego przywódcy, który w 1380 roku wydał Rozważania o istocie podludztwa i inszego kameleonizmu, czyli swego rodzaju poradnik, w którym wyjaśnił, jak odróżniać ludzi od podludzi, elfów i obcych form życia. Z jego rozkazu ustanowiono instytucję nadpodludnika, mającego prawo osądzania i eliminowania istot, co wprawdzie wyżej stoją od elfów albo rusałek, ale tak całkiem to ludźmi nie są. Wiedźm, chłopofilów, Pazrelitów, heretyków, mutantów i tak dalej. Bezwzględna formacja SiSmenów (skrót od Strzeżem i Sieczem - w domyśle, odpowiednio, cesarza i wrogów jego) również z tych czasów pochodzi. Wehrlen za rzeką Rodą leży, czyli dokładnie za linią graniczną z Lelonią. Debren pracuje na wehrleńskim teleportnisku w Frycfurcie. I tak dalej, i tak dalej. Wierzcie mi, podobieństw jest znacznie więcej, a ich odkrywanie tylko dodaje smaczku całej lekturze. Ot, chociażby legenda o leśnym zbóju Bobin Czapie.
Nie macie chyba wątpliwości, że książkę polecam - szczególnie tym, którzy od literatury fantastycznej wymagają czegoś więcej, niż czystej rozrywki. Niektórzy uważają, że twórczość Baniewicza jest mocno przegadana. Rzeczywiście, dialogów tutaj bardzo wiele. Dla mnie jednak jest to zaleta, a nie wada. Inteligentne opowieści, przesycone mniej lub bardziej subtelną erotyką, niejednoznaczni i żywi bohaterowie to główne zalety prozy Baniewicza.
No cóż, jestem po prostu zachwycony.
PS. Trzeci tom przygód maguna - Gdzie księżniczek brak cnotliwych - nadciąga! ■
Twój email nie zostanie opublikowany. Pola wymagane zaznaczyłem gwiazdką (*).
Klikając [WYŚLIJ] zgadzasz się na opublikowanie wysłanego komentarza. Komentarze są moderowane. Nie zgadzasz się z tym, co czytasz - ok, ale nie bądź niegrzeczny i nikogo nie obrażaj. Jak to mówił klasyk: chamstwa nie zniese.