Baju, baju, baj

Stronię od książek, które szufladkuje się terminem "obyczajowe". Po prostu omijam je szerokim łukiem. Kojarzą mi się z idiotycznymi, niekończącymi się serialami o tysiącach odcinków, w których każdy jest z kimś spokrewniony, a na końcu i tak dowiadujemy się, że Esmeralda to córka Huana. Wyolbrzymione problemy bogaczy, "prawdziwe życie" Amerykanów / Brazylijczyków, rodzinne tragedie, zbrodnie... Normalnie tego nie trawię. Dziwię się, że są ludzie, którzy oglądają takie rzeczy na trzeźwo i z pełną powagą emocjonują się wydumanymi przez scenarzystów wydarzeniami. Że żyją tymi serialami czasami bardziej, niż swoim prawdziwym życiem.

Recenzja: Godzina Tygrysa, Jack-Alain Léger

Tak więc nie czytam żadnych sag rodzinnych i innych klanów, chyba że to dzieła klasyczne i uznane literacko na całym świecie. Tymczasem w moje recenzenckie łapy wpadła Godzina Tygrysa Jacka-Alaina Légera. Z zapowiedzi wynikało, że to całkiem sympatyczna powieść obyczajowo - sensacyjna. Pomyliłem się. He he, wygląda na to, że będę wreszcie mógł się nad czymś poznęcać.

Zakasałem rękawy i sięgnąłem po zaskakująco grube tomiszcze. Już od pierwszych stron zaatakował moje zmysły młody Abel Young, Amerykanin, zapalony alpinista. Podróżuje, wspina się na coraz bardziej wymagające góry, żyje z dnia na dzień - carpe diem, hulaj dusza, piekła i Boga nie ma, jest tu i teraz – istna studencka sielanka. Prawdziwy obieżyświat i dziecko lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, wychowane w Ameryce. Obowiązkowe trudne dzieciństwo, brak „prawdziwej” rodziny, żydowskie pochodzenie, zastępcza matka, mroczna tajemnica z przeszłości – standard. No i ubóstwo. Źle jednak nie jest, skoro Abla stać na podróż do Francji oraz ekwipunek alpinisty. Wkrótce dowiemy się, dlaczego.

Pewnego pięknego dnia w czasie wojaży po Europie młody Abel dowiaduje się, że tajemniczy pan, który odwiedzał jego przybraną matkę i jego samego w święta, kryjący się za szybą eleganckiego samochodu, przywożący tony drogich zabawek to nie jest żaden Święty Mikołaj, tylko jego prawdziwy ojciec. Bajecznie bogaty ojciec. Ojciec, który spłodził go z sekretarką. Biologiczna matka umiera w czasie porodu, a zrozpaczony tatuś (czy muszę dodawać, że po przejściach, stracie ukochanej żony, tkwiący w drugim, nieszczęśliwym małżeństwie, załamany po tragicznej śmierci „legalnego” syna, którego kochał ponad wszystko i prawdziwie kochający tylko ową sekretarkę?) bojąc się skandalu oddaje dziecko pod opiekę obcej kobiecie. Abel dowiaduje się o istnieniu ojca w dniu, kiedy umierający straszy człowiek życzy sobie widzieć „bękarta” przy łożu śmierci.

Wspomniałem już, że obrzydliwie bogaty tatuś to nie byle kto? Nazywa się Eliott E. Emerson i jest wydawcą jednego z najbardziej znanych tygodników na świecie – Eventsa. Stary Emmerson cieszy się szacunkiem najbardziej wpływowych ludzi współczesnych mu czasów oraz nieposzlakowaną opinią twardego i nieugiętego magnata prasowego. Niestety, jak już wspomniałem, nie jest szczęśliwy. Sen z oczu spędza mu rodzinka, której jest głową. I tutaj znowu ograna śpiewka: Kay Mc Kay, żona Eliotta, to stara, brzydka, mająca hopla na punkcie swojej urody zła do cna bestia, która zrobi wszystko dla pieniędzy. Legalny synalek, Jeremy to napakowany sterydami i odżywkami idiota, młody yuppie bez mózgu, całkowicie pod wpływem mamusi – tyrana. Ewenementy, jakich mało: obłudni, źli, głupi, chciwi, wpatrzeni w siebie. Jedyną względnie normalną osobą jest Faye, przyrodnia siostra Abla, przez resztę rodziny – o ironio! - uważana za wariatkę.

Młody Abel wpada do rezydencji umierającego ojca akurat na czas, aby chwycić go za rękę i wyrzec „Widzisz? Jestem!”. Wzruszony staruszek wkrótce potem umiera, a zaskoczona rodzinka dowiaduje się, że niezmierzone bogactwa magnata prasowego podzielą we trójkę: Faye, Jeremy i bękart Abel. Dodatkowo braciszkowie mają razem rządzić Evestem. Słysząc ostatnią wolę męża, mamusia dostaje apopleksji i wpada w szał. Jak to, ten bękarci pomiot Abel ma zgarnąć kasę JEJ dzieci? Niedoczekanie!

Dalej jest jeszcze zabawniej. Uroczy Abel postanawia zostać dziennikarzem dopiero wtedy, kiedy na własnej skórze pozna tajniki rzemiosła. W tym celu udaje się do Wietnamu, akurat ogarniętego (nie)sławną wojną. Tam, wśród okropieństw, krwi i pożogi stara się zrozumieć naturę ludzką i zawrzeć ją w reportażach, które – mimo że genialne – lądują w koszu u braciszka w Stanach. W międzyczasie mamusia z synalkiem knują plan pozbycia się bękarta raz na zawsze. I rzeczywiście, Abel znika...

Ot, życie.

Nie obawiajcie się – nie opowiedziałem wam niczego, czego albo nie można się domyślić, albo autor sam nie zdradza wcześniej, uprzedzając opowiadane przez siebie wydarzenia. Kochani, to co proponuje nam Léger to typowa historia bogaczy, jaką widzieliśmy w Dynastii czy innej Modzie na sukces. Schemat schematem pogania, na domiar złego wszystko jest oczywiste, bohaterowie papierowi i czarno biali, zło złe, dobro zwycięża. Żadnego cienia, żadnych niejasności.

Autor uparł się, żeby wszystkie rozterki moralne bohaterów wyłożyć kawa na ławę. Więc dowiemy się, jaki to Abel jest święty, jaki wspaniały, jaki cudowny, cnót wszelkich bezdenna głębina. Z drugiej strony Kay, zła do kości, przesiąknięta żądzą władzy i pieniądza, do cna wyzbyta sumienia. Braciszek nie lepszy. Ta powieść po prostu jest do bólu prosta – żadnych niedomówień. Nawet wygląd i zachowanie bohaterów podkreśla ich charakter – tutaj autor poszedł po najmniejszej linii oporu i zastosował chwyty i ikony wszystkim dobrze znane. Jak pies Pawłowa, czytelnik ma reagować na zakodowane od stuleci prawidła – czyż nie jest prawdą, że osoba zła musi być brzydka? Że człowiek dobry jest piękny i szczęśliwy? Ech, naiwne to straszliwie...

Na domiar złego (?) autor od czasu do czasu próbuje urozmaicać nam czas filozofując. „Boga nie ma. Jest tylko teraźniejszość, wszelkimi siłami trzeba pokochać siebie, wtedy osiągniesz szczęście. Zwyciężaj strach, będziesz wielki”. Miałkie to takie jakieś, ale tym samym idealnie wpisuje się w miałkość i prostotę bohaterów. Autor najwyraźniej uwielbia świat, w którym łatwo i jednoznacznie definiuje się zło i dobro a ludźmi kierują proste zasady, zawsze jednoznaczne i czytelne. Bajka.

No właśnie.

Styl Légera również pozostawia wiele do życzenia. Napuszony i do bólu patetyczny, przesadny, śmieszy w momentach, w których powinniśmy płakać. Nie mam pojęcia, czy taka konwencja jest zamierzona – w końcu historia przypomina Makbeta czy innego Monte Christo. Wydaje się jednak, że autor pisze to wszystko głęboko na serio. Aż dziw bierze, że wydawca pisze na okładce „napisana z werwą powieść”.

A teraz was zaskoczę. Najzabawniejsze bowiem jest to, że Godzinę Tygrysa da się przeczytać, i że w sumie robi się to bez większego bólu. Opowieść miejscami mocno wciąga (wątki kryminalne i sensacyjne są niezłe), szczególnie kiedy akcja ma miejsce w Wietnamie i w górach. Kilka scen zapada mocno w pamięć, jak chociażby ta, w której Abel wspina się na biurowiec Eventsa. Mimo tego, że właściwie da się przewidzieć zakończenie, czyta się przyjemnie. Postacie są tak nierealnie złe / dobre, że skojarzenia z bajkami Disneya są jak najbardziej na miejscu. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że Kay to istna Izma z Nowych szat króla. Jednym zdaniem, wygląda po prostu na to, że od czasu do czasu miło jest przeczytać bajkę, która kończy się happy endem. Więcej nawet - wygląda na to, że siła (?) tej powieści drzemie właśnie w tej bajkowości.

Wydawca powieści - Książnica - wzorowo wywiązał się ze swoich obowiązków. Książka ma przyjemny format kieszonkowy, jest mile gruba i wzorowo wydana. Błędów nie udało mi się odnaleźć, czyli redakcja stoi na wysokim poziomie. Tak trzymać.

Pora na podsumowanie. Godzina Tygrysa to po prostu bajka, Dynastia i przygodowa sensacja w jednym – w efekcie powieść lekka i przyjemna w odbiorze. Zero zmęczenia, mózg odpoczywa. Wątki sensacyjne wciągają, ale nie rekompensują nierealnej wręcz prostoty i jednoznaczności bohaterów oraz milionów zbiegów okoliczności i zwykłego szczęścia, które spotykają Abla. Można przeczytać, ale cudów nie należy się spodziewać. Ot, solidne czytadło na dwa nudne wieczory – pod warunkiem, że nic innego na półkach nie zostało. ■

Poprzednia recenzja„A kiedy przyjdą zburzyć Twój dom...”
Następna recenzja„Miód i maliny, czyli o tym, dlaczego Achaja się chowa”
0 komentarzy
Dodaj komentarz

Twój email nie zostanie opublikowany. Pola wymagane zaznaczyłem gwiazdką (*).

Klikając [WYŚLIJ] zgadzasz się na opublikowanie wysłanego komentarza. Komentarze są moderowane. Nie zgadzasz się z tym, co czytasz - ok, ale nie bądź niegrzeczny i nikogo nie obrażaj. Jak to mówił klasyk: chamstwa nie zniese.

Poprzednia recenzja„A kiedy przyjdą zburzyć Twój dom...”
Następna recenzja„Miód i maliny, czyli o tym, dlaczego Achaja się chowa”