Obywatel zbyt porządny

"Nasz kraj jest chory. Rośnie grupa Polaków, w odczuciu których wszelka władza jest już tylko niepotrzebnym, narzuconym przemocą balastem. Pasożytem, który nie dając nic, zabiera coś nawet tym najbiedniejszym. Żyjemy w kraju, w którym robotnicy i chłopi dziesięć lat walczyli o prawo do bezrobocia, dwunastogodzinnego dnia pracy i eksmisji na bruk. Czas to zmienić." Pytanie tylko: czy to jeszcze jest możliwe?

Recenzja: Drzymalski przeciw Rzeczpospolitej, Artur Baniewicz
Redakcja BiblioNETki poleca!

Zobacz w BiblioNETce

Artur Baniewicz to autor, który para się zarówno literaturą sensacyjną, jak i fantastyką. Trudno powiedzieć, dzięki której jest bardziej znany. Jedno jest pewne: autor ma swój specyficzny styl, dzielący czytelników na dwie kategorie: tych, którzy go uwielbiają i tych, którzy - delikatnie rzecz ujmując - nie darzą go zbytnią sympatią. Grzebiąc w sieci, można natknąć się na opinie, że taką literaturę ciężko się czyta, że dużo tu nudnych opisów i długich dialogów, że opisy walk i bójek są za bardzo zagmatwane, że czytelnik nie wie, co się dzieje, że łatwo się pogubić... Aby rozwiać ewentualne wątpliwości, spieszę od razu z informacją, że Drzymalski przeciw Rzeczpospolitej to kolejna, typowa dla Baniewicza powieść. Zdanie to należy rozumieć następująco: entuzjaści pozostaną entuzjastami, wrogowie zaś dostaną kolejne argumenty w łapy. I tutaj wkraczam ja.

Drzymalski przeciw Rzeczpospolitej to druga wpadająca mi w ręce książka w przeciągu ostatnich kilku miesięcy, opowiadająca o buncie jednostki przeciwko naszej wspaniałej rzeczywistości. Przez bunt należy tu rozumieć otwartą walkę z jak najbardziej materialnym i/lub żywym przeciwnikiem. U Mathei był to Sejm i rządzący nami demokratycznie wybrani przedstawiciele narodu. Baniewicz idzie dalej i znacznie bardziej ryzykownie: wrogiem jednostki staje się cała Polska. Jednostka, o której mowa to Dariusz Drzymalski - sfrustrowany były komandos, wypowiadający Rzeczpospolitej… wojnę.

Z początku to nawet wydaje się zabawne. No sami powiedzcie: jak jeden człowiek może prowadzić wojnę przeciwko całemu państwu? Między innymi z tego powodu koperta z żądaniami i ultimatum, które Drzymalski przesyła do Kancelarii Premiera Rzeczpospolitej Polskiej, trafia do kosza. Sytuacja przestaje być śmieszna kilka tygodni później, kiedy w powietrze wylatują dwa warszawskie mosty. Drzymalski funduje Rzeczpospolitej wojnę partyzancką, wojnę terrorystyczną, podchodową i podstępną. Wojnę, w której likwiduje się wybrane osoby i wybrane strategiczne cele. Wojnę precyzyjnie przemyślaną i zaplanowaną co do minuty.

Do walki z jednoosobową armią Drzymalskiego staje wojsko, policja, rząd oraz - a właściwie należałoby napisać: przede wszystkim - specjalna dwuosobowa grupa w składzie porucznik Izabela Dembosz, wojskowy psycholog oraz były komandos, kolega i były dowódca Darka D. kapitan Kiernacki. To na ich barkach spoczywa ciężar schwytania Drzymalskiego. A to, jak pewno się domyślacie, nie będzie wcale łatwe.

Proszę wybaczyć nieuniknione porównania ze wspomnianą już IV Rzeczpospolitą Mathei. Fakty, o których musicie wiedzieć, są następujące: powieść Baniewicza powstała przed powieścią Mathei. W obu książkach mamy do czynienia z podobną sytuacją: jeden z obywateli naszego pięknego kraju mówi DOŚĆ i podejmuje walkę. Powody tej decyzji w obu powieściach są różne – u Baniewicza jest to... nie, tego wam nie mogę zdradzić. Tradycyjnie do walki z naszą jednoosobową wrogą armią stają hordy kompletnie nieprzygotowanych na taką sytuację ludzi, którzy z definicji powinni być do takich sytuacji przygotowani. Bezradna policja, nieudolne wojsko dysponujące przestarzałym sprzętem, władza, która nie do końca wie, jak ugryźć temat, zainteresowana głównie sondażami, knuciem i kombinatorstwem. Jakby tego było mało, tzw. opinia publiczna jest po stronie... samotnego żołnierza! Sporo tutaj takich opinii: (…) chłopak dzielnie oznajmił, że jemu się Drzymalski podoba i że u nich na wsi na porządnych ludzi się nie donosi. Co akurat nie dziwi wcale...

Radiowa „Trójka” staje się trybuną, z której Drzymalski ostrzega ludzi o planowanych atakach i informuje o swoich żądaniach. Ten motyw niezwykle mi się spodobał: mamy w powieści telefony od słuchaczy, mamy interesującą postać gwiazdy mikrofonu, dziennikarza Kostka Zdrzałkowicza. Dlaczego Drzymalski dzwoni? Bo to naprawdę dobry człowiek: prowadzona przez niego wojna nie jest wymierzona w cywili i po prostu nie chce zabijać niewinnych ludzi. Mało tego – Baniewicz najwyraźniej chce, żebyśmy lubili Darka i postarał się o elementy, które wybitnie nam w tym pomagają. Takim elementem jest przykładowo scena, w której Drzymalski ratuje z opresji pewną nastolatkę. Efekt - jak pewno już się domyśliliście - jest taki, że razem z całą fikcyjną Polską trzymamy kciuki za zwycięstwo Drzymalskiego. Tym bardziej, że komandos kieruje się specyficznie pojętą sprawiedliwością i walczy z honorem.

Ale dość o fabule. Jeśli sięgniecie po Dzymalskiego przeciw Rzeczpospolitej, sami się dowiecie, dlaczego Drzymalski wojnę wypowiedział, jak ją prowadził i czy w niej zwyciężył.

Powieść podzielona jest na fragmenty, których akcja dzieje się w wielu miejscach. Naprzemiennie śledzimy losy Drzymalskiego, Dembosz, Kiernackiego, „trójkowego” Kostka, obserwujemy akcję z punktu widzenia polityków, policjantów, żołnierzy, zwykłych i mniej zwykłych ludzi. Baniewicz podaje to wszystko w rewelacyjny sposób, na myśl przywodzący szybki film akcji, w którym scena goni scenę. Jednym słowem, za tempo akcji i jej przebieg należą się autorowi wielkie brawa.

Wykonanie stoi również na wysokim poziomie. Baniewicz przyzwyczaił nas nie tylko do świetnego warsztatu, ale przede wszystkim do dialogów, które do najłatwiejszych nie należą. Dużo tu niedomówień, dużo podtekstów. Świetny przykład to przede wszystkim te dialogi, w których rozmowa toczy się pomiędzy panią pułkownik i panem kapitanem. Jak nietrudno się domyślić (u Baniewicza to standard), w tym dwuosobowym zespole specjalnym szybko dochodzi do nagromadzenia wszelkiego rodzaju emocji i uczuć. To pierwsza - chyba jedyna - wada książki: ograny u Baniewicza schemat znów się powiela. Nie jest to wcale jakieś specjalnie niemiłe, ale dla znających poprzednie powieści i opowiadania autora czytelników może być nudne. Schemat opiera się na prostym założeniu: dwoje ludzi płci przeciwnej, wrednych dla siebie od samego początku, powoli zaczyna łączyć nić trudnej miłości. Obydwoje nie chcą się do tego przyznać aż do wielkiego finału. I znów oczywiście miłość u Baniewicza opowiadana jest w sposób niezwykle uroczy, pełny niedomówień i potyczek słownych – zawsze mi się to podobało. Jednocześnie wiem, że są tacy, którzy tak ujętego uczucia nie rozumieją ani nie pochwalają - spotkałem się nawet z opiniami (mowa o Lendzie i Debrenie), że to bardziej choroba i zbocznie. No coż... Nie zmienia to jednak sedna: schemat znany jest z KAŻDEGO innego tekstu autora i dlatego może irytować.

Wracając do techniki: sposób prowadzenia akcji i opowiadania o niej na pewno przez niektórych czytelników zostanie uznany za trudny. Dużo informacji przecieka w dialogach, niejako mimochodem, trudno je czasami poskładać do kupy. Podkreślam jednak raz jeszcze: dla mnie to zaleta! U Baniewicza od czasu do czasu trzeba mocniej ruszyć głową i pokombinować, co ten autor tak właściwie chciał nam powiedzieć. I za to właśnie go lubię. Podobnie z niektórymi szybkimi scenami akcji: są napisane w taki sposób, że naprawde trudno się czasami połapać, co tak naprawde się stało. I znów jest to dla mnie plus: sposób narracji świetnie oddaje dziejące się akurat wydarzenia i chaos podczas walki. Zamieszanie zresztą zwykle wyjaśnia się troszkę później, w jednej z następnych scen lub w kolejnej rozmowie bohaterów. Należy wspomnieć również o poczuciu humoru autora. Niektóre sceny i dialogi potrafią wywołać szeroki uśmiech na twarzy.

Wartka akcja, wciągająca fabuła, swoboda językowa, inteligentne dialogi, romans, szczypta humoru, trochę dramatu i bolesnych obserwacji otaczającej nas rzeczywistości – czy taka mieszanka może być dobra? Może. I jest dobra. Bardzo dobra! Na uwagę zasługuje także piękna okładka i solidne wydanie książki – redakcja tekstu stoi na wysokim poziomie, nie dostrzegłem błędów.

Podejrzewam, że książki tego typu rodzą się z bezsilności i rozczarowania. Za dużo w nich gorzkiego humoru, za dużo szarej rzeczywistości, za dużo pesymizmu, za dużo smutnych obserwacji współczesnego świata. Za dużo Polski, którą świetnie znamy z ekranów telewizorów, z gazet, z ulicy. Świetnie pasują tutaj słowa, które Baniewicz wkłada w usta fikcyjnemu premierowi Bauerowi w jego telewizyjnym expose skierowanym do rodaków w obliczu wojny z Drzymalskim: Nasz kraj jest chory. Rośnie grupa Polaków, w odczuciu których wszelka władza jest już tylko niepotrzebnym, narzuconym przemocą balastem. Pasożytem, który nie dając nic, zabiera coś nawet tym najbiedniejszym (…) Politycy, wprawdzie pośrednio tylko, ale w sposób nie budzący cienia wątpliwości przyczynili się do wyeliminowania znacznej części Polaków ze społeczeństwa. Szczera prawda. Rodzą się jednak nieuniknione pytania: czy z tym fantem jeszcze da się coś zrobić? Czy jesteśmy naprawdę skazani na jednoosobowe wojny? Czy naprawdę potrzeba tragedii, aby ci, którzy mogą coś z tym wszystkim zrobić, wreszcie to zrobili?

Pozostaje mieć nadzieję, że będzie lepiej. Jeśli nie, możecie być pewni, że niejednego takiego Drzymalskiego zrodzi nasza Rzeczpospolita. Frustracja rośnie. Rośnie też ilość ludzi najzwyczajniej zbyt porządnych, by żyć w zwyrodniałym społeczeństwie. Oni prędzej czy później, w taki czy inny sposób, eksplodują. Nie jestem pewien, czy na pewno nie chcę, żeby eksplodowali w taki sposób, jak Drzymalski...

Polecam gorąco. ■

Poprzednia recenzja„Czy leci z nami socjolog?”
Następna recenzja„Uśpione zło”
0 komentarzy
Dodaj komentarz

Twój email nie zostanie opublikowany. Pola wymagane zaznaczyłem gwiazdką (*).

Klikając [WYŚLIJ] zgadzasz się na opublikowanie wysłanego komentarza. Komentarze są moderowane. Nie zgadzasz się z tym, co czytasz - ok, ale nie bądź niegrzeczny i nikogo nie obrażaj. Jak to mówił klasyk: chamstwa nie zniese.

Poprzednia recenzja„Czy leci z nami socjolog?”
Następna recenzja„Uśpione zło”