Elizabediath Monck w melancholijnej duszy nosił tylko jedno marzenie. Chciał mieć własny, cichy, rozświetlony słońcem cmentarzyk, na którym leżeliby sami przyzwoici ludzie.
Tomasz Bochiński to autor debiutujący w Fabryce Słów tomikiem specyficznych opowiadań (warto od razu nadmienić, że nie jest to jego debiut książkowy – autor ma na swoim koncie dwie powieści, komiks, zbiór opowiadań - wspólnie z Wojciechem Bąkiem - i publikacje w magazynach „branżowych”). Bohater opowiadań, wspomniany już Elizabediath (zaiste, piękne imię!) Monck jest grabarzem. Niezwykłym grabarzem, artystą w każdym calu i wybitnym specjalistą od skomplikowanych ceremonii pogrzebowych. Wybitnym? On jest prawdziwym asem, dumą, perłą i ikoną grabarskiej konfraterni. Jego marzenie o cichym cmentarzyku i spokojnej mieścinie, w której mógłby spokojnie dożyć emerytury, niestety jest wysoce nierealne. Monck ma bowiem talent nie tylko do odprawiania kunsztownych pogrzebów, ale również do pakowania się w poważne kłopoty. Tak to już bywa, kiedy sława wyprzedza Cię na milę, a przyjaciele to banda indywiduów, jakich próżno ze świecą szukać.
Monck nie tylko zajmuje się ciekawą profesją, ale i żyje w interesującym świecie. Fikcyjna Ocalona Kraina to miejsce, które na myśl przywodzi średniowiecze, ale przesycone mroczną magią, upiorami, wilkołakami i innymi wysoce nieprzyjemnymi paskudztwami. Jedne wstają z grobów, inne nie chcą się w nich położyć... znać, że kopidołom zajęć nie braknie. Tym bardziej, że profesja grabarza w tych dziwnych okolicznościach przyrody dalece odbiega od zwykłego chowania zmarłych. Owszem, ordynarne kopanie dołów też wchodzi w zakres obowiązków Moncka, ale cała reszta... Ujmijmy to tak: to mistyczne, czasami niezwykle trudne, odprawienie duszy zmarłego w zaświaty za pomocą niezwykle skomplikowanej magii, której tajniki przekazywane są od pokoleń kolejnym generacjom grabarzy.
Czy muszę pisać więcej? Jak myślicie, jak wyglądają przygody Moncka? Dobrze myślicie! Pełno w nich starożytnych cmentarzy, ratowania ludzkości / dam / przyjaciół / siebie z opresji, demonów, wilkołaków, grobowców, mrocznych jaskiń i… karczm, w których grabarz, zgodnie z najlepszymi tradycjami, zalewa robala.
Oryginalny bohater, przyznacie. Tutaj Bochiński spisał się całkiem dobrze. Zresztą, o wszystkich bohaterów autor zadbał należycie i w efekcie zaprezentował nam prawdziwą galerię osobliwości; że wspomnę tylko o Dalembercie - medikusie i alchemiku, hienie cmentarnej. Gorzej z fabułą opowiadań, która w mojej opinii nie stanowi jakiejś specjalnej rewolucji. Dzieje się niby dużo, pomysłów Bochińskiem nie brakuje, ale w efekcie i tak wszystko sprowadza się do typowego questa do wykonania, finalnej walki z jakimś potworem i kobiety w nagrodę. Wydaje się, że siłą opowiadań Bochińskiego ma jednak być co innego: oryginalni bohaterowie, specyficzna dawka czarnego humoru, stylizacja językowa, wplecione w to wszystko wiersze… Ale i to, moim skromnym zdaniem, wypada blado. Głównym mankamentem opowiadań Bochińskiego jest dziwny język, miejscami dziwna konstrukcja zdań, rozwleczone dialogi (ile razy w "Damie z opresji" bohaterowie powtarzają, że muszą ratować Francine? Policzył ktoś?), błędy językowe. Nie wiem, czy zabieg jest celowy (może się wydawać, że to efekt stylizacji językowej, ale nie wszystko da się w ten sposób wytłumaczyć...), mnie jednak taki styl nie przypadł do gustu. Opowiadania, które miały być oryginalne, w efekcie nużą.
W zbiorku znalazło się miejsce dla sześciu opowiadań, jednak Monck jest bohaterem tylko czterech z nich. Dwa pozostałe – "Czapka dla Miasta" i "Trzy razy szczęście" – wspólną mają scenerię, ale już nie bohaterów. Pierwsze wspomniane opowiadanie zasługuje na szczególną uwagę. Ciekawa fabuła, brak tej sztywności językowej, którą wyczuwa się w historiach z grabarzem w roli głównej to zdecydowane atuty "Czapki...". Warto dotrwać do tego momentu. "Trzy razy szczęście", mimo że również lepiej napisane, nie przypadło mi do gustu – kolejna typowa historia fantasy, jakich wszędzie pełno.
Z pewnością znajdą się tacy, którym zbiorek opowiadań Bochińskiego przypadnie do gustu. Wydaje mi się jednak, że będą to tylko ci, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z fantastyką. Interesujący bohater to ogromny plus Wyjątkowo wrednej ceremonii, zaryzykuję jednak stwierdzenie, że dowolny mag, wprowadzony na jego miejsce, dałby sobie równie dobrze radę. Zróbmy eksperyment w takim razie i wykreślmy Elizabediatha z kartek książki. Co dostaniemy w efekcie? Typowe fantasy, przeciętnie napisane, jakich wszędzie pełno, próbujące ratować się czarnym humorem, który wszak nie wszystkim przypadnie do gustu i wierszami, które do gustu przypadną jeszcze mniejszej części czytelników (zaryzykuję takie stwierdzenie tylko z jednego powodu: to nie wierszy szukam, kiedy sięgam po fantastykę. Nie śmiałbym bowiem oceniać czegoś, na czym się nie znam). Powiem szczerze: dziwi mnie to wszystko, bo:
a) zapowiadało się ciekawie;
b) autor nie jest debiutantem, któremu to i owo można wybaczyć.
W efekcie stawiam tróję. Z minusem.
Na sam koniec trzy sprawy. Okładka Wyjątkowo wrednej ceremonii jest fenomenalna – brawa dla Przemysława Surmy. W środku znajdziecie więcej zasługujących na uwagę ilustracji jego autorstwa. Tytułowe opowiadanie ze zbiorku jest wstępem do powieści, którą autor poświęci oczywiście swojemu grabarzowi. I ciekawostka: czy ktoś jeszcze zauważył, że każde opowiadanie o Moncku zaczyna się w ten sam sposób: od imienia i nazwiska bohatera? Przypadek? :) ■
Twój email nie zostanie opublikowany. Pola wymagane zaznaczyłem gwiazdką (*).
Klikając [WYŚLIJ] zgadzasz się na opublikowanie wysłanego komentarza. Komentarze są moderowane. Nie zgadzasz się z tym, co czytasz - ok, ale nie bądź niegrzeczny i nikogo nie obrażaj. Jak to mówił klasyk: chamstwa nie zniese.