O pewnym instytucie

Posłowie drugiego, poprawionego przez autora wydania "Instytutu" to jedna z głupszych rzeczy, jakie przyszło mi ostatnio czytać.

Notatka: O pewnym instytucie

Pozwólcie, że zacznę od końca. Posłowie drugiego, poprawionego przez autora wydania „Instytutu” to jedna z głupszych rzeczy, jakie przyszło mi ostatnio czytać. Żulczyk tłumaczy się tam mętnie między innymi ze sposobu, w jaki zakończył powieść. Serio, serio! Otóż pisze on ni mniej, ni więcej, że takie fatalne zakończenie to wina, uwaga!, zajebistego początku. Tak przefajnie zaczęta historia – pisze autor – po prostu nie ma prawa mieć satysfakcjonującego końca. I podpiera się autorytetem Hitchcocka, który podobno nie chciał zrealizować filmu o Marii Celeste, bo „tajemnica Marii Celeste jest tak potężna, tak dziwna, że każde jej wytłumaczenie będzie słabsze i mniej wyraziste od samego zawiązania akcji.”

Tymczasem różnica między Hitchcockiem a Żulczykiem jest zasadnicza: reżyser filmu nie nakręcił, a nasz pisarz niestety książkę napisał. Książkę, której fabułę da się ładnie streścić za pomocą modnych, młodzieżowych skrótów: XD WTF? XD WTF? XD. Na domiar złego autor traktuje czytelnika jak idiotę.

Ja nawet nie chcę sprawdzać, jak wyglądała pierwsza wersja „Instytutu”… Oddajmy autorowi sprawiedliwość: faktycznie, zaczyna się całkiem intrygująco. Grupka znajomych zostaje odcięta od świata w mieszkaniu bohaterki. Telefony nie działają, winda nie jeździ, klatkę schodową odcina zamknięta na głucho krata. Nikt nie reaguje na wrzaski – zarówno na klatce, jak i na ulicy (krzyczą przez okna z piątego piętra), mieszkanie naprzeciwko jest zamknięte na głucho. Znikąd pomocy. Co tu się dzieje? Zaciekawiony czytelnik brnie przez kolejne kartki, poznając historię Agnieszki i jej przyjaciół i obserwując, jak sytuacja powoli zmienia się w horror. Brnie mimo absolutnie przekombinowanego języka autora, pełnego bzdur i konstrukcji z piekła rodem. Brnie przekonany, że coraz bardziej makabryczne wydarzenia mają jakiś sens.

Jak być może pamiętacie, wcześniej czytałem ledwie dwie powieści Żulczyka: „Ślepnąc od świateł”, której styl (praktycznie identyczny z instytutowym) mnie zachwycił, potem „Radio Armagedon”. Obie akceptowałem ze względu na pomysł, który ten styl, w moim odczuciu, usprawiedliwiał: narkotyczne majaki, wieczne niedospanie bohatera w pierwszym przypadku, zbuntowana, niezbyt mądra, pijana i naćpana młodzież – w drugim. Tutaj niestety nic nie usprawiedliwia bełkotu, który najwyraźniej służy jednemu: sztucznemu udziwnieniu ksiązki, która ma nierealnych bohaterów i która kończy się takimi idiotyzmami, że szkoda gadać.

Autor mnie oszukał. Ja już wolałbym, żeby wyciągnął kosmitów z rękawa, wyskoczył z jakimiś halucynacjami, spowodowanymi na ten przykład grzybami, rosnącymi radośnie na ścianach w tytułowym Instytucie – po prostu coś, co nie próbowałoby tłumaczyć kompletnych idiotyzmów w pseudo-realny sposób. Od razu przypomniała mi się druga seria Belfra (Żulczyk jest tam współautorem scenariusza), która (zaasekuruję się trochę) jest raczej wciągająca – aż do przedostatniego odcinka. W ostatnim natomiast scenarzyści uwalniają tak głębokie, nieakceptowalne pokłady głupot i niedopowiedzeń, które mają ukrywać brak pomysłu na domknięcie historii, że aż głowa boli. Interwencja kosmitów naprawdę byłaby lepsza.

Podsumowując: „Instytut” to fatalna książka, której głupotę autor próbuje maskować za pomocą udziwnionego, czasem wzbudzającego niesmak, języka. Za fajnym pomysłem idzie w miarę ciekawe rozwinięcie i absolutnie fatalne zakończenie. Na deser wyciągnięty zupełnie nie wiadomo po co Kiszczak, który – to cytat, nie żartuję - „pierdoli swojego psa”.

Ulubiony bełko-cytat: „czuje się nagle, że twoje życie jest niby-całością, ale tak naprawdę jest niespójną, pozbawioną koherencji historią z poważnymi błędami scenopisarskimi.”

Nawet-śmieszny cytat: „Sebastian zaczyna sapać. Nie wie, co ze sobą zrobić. Jest człowiekiem, który z reguły, gdy napotyka jakiś opór, zaczyna w niego bić, dopóki opór się nie przewróci (…)”.

Cytat o-jakie-to-głębokie: „Ludzie w Polsce nie dzwonią na policję wtedy, gdy słyszą, jak ktoś woła o pomoc, gdy przejeżdżają obok rozbitego samochodu stojącego w wielkiej kałuży z krwi, benzyny i drobin szkła albo gdy przechodzą obok kogoś systematycznie i w skupieniu kopanego po głowie. Ludzie w Polsce dzwonią na policję wtedy, gdy sąsiad z dołu zrobi imprezę.”

Serio? ■

Poprzednia notatka„O pewnym dresiarzu”
Następna notatka„Grubo”
0 komentarzy
Dodaj komentarz

Twój email nie zostanie opublikowany. Pola wymagane zaznaczyłem gwiazdką (*).

Klikając [WYŚLIJ] zgadzasz się na opublikowanie wysłanego komentarza. Komentarze są moderowane. Nie zgadzasz się z tym, co czytasz - ok, ale nie bądź niegrzeczny i nikogo nie obrażaj. Jak to mówił klasyk: chamstwa nie zniese.

Poprzednia notatka„O pewnym dresiarzu”
Następna notatka„Grubo”